TO (2017). Recenzja nieentuzjastyczna
To Stephena Kinga znam bardzo dobrze. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, ile razy przebrnąłem przez to gigantyczne tomiszcze albo jak bliska czy daleka jest mi Kingowska estetyka i klimat jego powieści. W każdym przypadku wierzę w całkowitą rozdzielność książek od ich adaptacji. To dwa zupełnie inne media, posługujące się innym językiem, w szczególny dla siebie sposób wchodzące w grę z widzem, na innych polach uruchamiające jego wyobraźnię. Książka w żaden sposób nie może filmu usprawiedliwiać, tłumaczyć, dopowiadać czy uzupełniać. To samo dotyczy również finalnej oceny obu tekstów kultury, w jedną bądź drugą stronę. Rewelacyjna powieść nie pogrąża słabej adaptacji, błyskotliwy film nie punktuje naiwności książkowego oryginału. To dwa osobne byty, które obronić muszą się samodzielnie. Dla wielu to pewnie truizm. Chcę tylko zaznaczyć, jak radykalne mam tu stanowisko.
Podobne wpisy
To Andresa Muschiettiego traktuje o paczce przyjaciół, ironicznie nazywających samych siebie Frajerami. Reżyser przenosi nas do ponurego miasteczka Derry, w którym objawia się tytułowe To. Zła siła nadprzyrodzona, wybierająca dzieci na swoje ofiary. Gdy jedną z nich zostanie kilkuletni George Denbrough, jego brat Bill zrobi wszystko, by dowiedzieć się, kto jest za tę zbrodnię odpowiedzialny.
To cierpi przede wszystkim na nadmiar bohaterów. Każdy z nich ma nam być bliski, ale o każdym wiemy tak mało. Twórcy nadają im ledwie po jednym atrybucie. Trudno któregokolwiek z nich w rozbudowany sposób zdefiniować. Bill się jąka i stracił brata, Beverly… Beverly ma znęcającego się nad nią ojca, Mike jest Afroamerykaninem, którego rodzice zginęli w pożarze, Ben ma nadwagę, Richie pyskuje, Eddie bierze lekarstwa i ma despotyczną, nadopiekuńczą matkę. Zestresowany Stan przygotowuje się do ważnej religijnej uroczystości. Ich lęki otrzymują swoją reprezentację, zazwyczaj w postaci krwiożerczego klauna. Wkracza on w ich codzienność. W ekspresyjny sposób daje wyraz ich fobiom bądź przypomina o traumatycznej przeszłości.
W kilku przypadkach to interesujący punkt wyjściowy, który mógłby stanowić zalążek głębszego psychologicznego portretu. Mimo różnic czysto fizycznych: koloru skóry czy tężyzny wszyscy Frajerzy są niezwykle do siebie podobni charakterem (odwagą, motywacjami czy w wyrażaniu lęku), a obraz ich oprawców-opiekunów zbliża się wręcz do karykatury. Taki jest ojciec Beverly, taka jest matka Eddiego. To figury, nie ludzie. Reżyser każdy z konfliktów potrafi jedynie liznąć. Tu macie przyczynę, tu skutek. Żadnego z nich nie decyduje się naprawdę zgłębić. Nie ma tu miejsca na niuans czy niedopowiedzenie. Dostajemy więc tylko skrótowy zarys, opierający się na bardzo czytelnej, powtarzalnej zależności. Reżyser skokowo przechodzi od punktu A do punktu Z. Od precyzyjnego, wyczerpującego opisu dwóch czy trzech postaci reżyser woli siedem kopii.
To paczka przyjaciół, zjednoczona głównie przez posiadanie wspólnego wroga, a łącząca ich więź wyrażana jest zazwyczaj tym, że wszyscy w siódemkę ściśnięci są w jednym kadrze. Tak, oczywiście nieco przesadzam. Zauważam sceny, gdy razem bawią się w rzece czy pomagają Beverly wyczyścić łazienkę. Brakuje mi jednak w tym wewnętrznych interakcji między nimi, zindywidualizowanych gestów czy szczególnych cech charakteru. Funkcjonują oni jako grupa, jako jednostki są dla mnie anonimowi. Odnosiłem nieraz wrażenie, że dla twórców obojętne by było, gdyby tych bohaterów było nie siedmiu, lecz piętnastu bądź trzydziestu. Reżyseria tych scen opierałaby się tej samej metodzie.
Andresa Muschiettiego nie interesuje mentalna diagnoza tych postaci. Analiza ich trudnych rodzinnych sytuacji lub niezwalczonych traum. Postacie są marionetkami, mającymi przeprowadzić nas przez straszne lokacje. Są one jedynie pretekstem dla kolejnego konwencjonalnego, wtórnego horroru. Ze zbliżeniami na pomału zamykające się, skrzypiące drzwi, z niespodziewanie wyłaniającymi się z zakamarków wiedźmami szczerzącymi swoje połamane zęby, z nadużywanymi jump-scare’ami czy zniszczonym, niezamieszkanym domkiem na poboczu. Czy naprawdę nikt nie wzdychał z rozczarowaniem, szepcząc do siebie “znowu to samo”?
To aż nadto wypchane jest kliszami. Szablonowo obchodzące się z bohaterami, ale też z filmowym gatunkiem. Nawet gdyby ten film czytać wyłącznie w jego kluczu, nie proponuje on nic nowego. Oczywiście nie każda produkcja ma być rewolucją i przełomem. Muschietti jednak ślepo powtarza chwyty, z którymi niejeden widz jest świetnie obeznany. Nie oczekiwałem, że To wywróci gatunkową konwencję do góry nogami, ale nie spodziewałem się też, że wizualnie tak bezproblemowo wtopi się w anonimowy pejzaż współczesnego amerykańskiego kina grozy.
Podobne wpisy
To jako horror psychologiczny jest natomiast zbyt jaskrawy. Muschietti grubą linią oddziela to, co prawdziwe, od tego, co nadprzyrodzone, wyobrażone. Jako dramat rodzinny, gdzie klaun ma być reprezentacją przeżywanych przez bohaterów lęków, operuje zbyt dużym uproszczeniem – nie pomaga ono w budowaniu dramaturgii, jak również napięcia. Brakuje w To momentu przejścia, stopniowego dorastania do konfrontacji, dawkowania informacji. Zło nie wdziera się pomału do świadomości Frajerów (wtedy znacznie bardziej by intrygowało), ale od razu zostaje rozpoznane. Gdy razem z Benem przeglądamy album ze zdjęciami, przypominającymi historię miasta, na każdej fotografii uwieczniającej jakąś zbrodnię musimy dostrzec złowieszczo uśmiechniętego klauna Pennywise’a.
Jako kino nostalgiczne, odwołujące się do estetyki filmów lat 80., dostarcza nam tylko kilka rekwizytów, plakatów na ścianach czy wizerunków na koszulkach. Nie stanowią one wytrychu do ukrytej płaszczyzny filmu. Nie prowadzą w żadną konkretną stronę. Nie odmówię To ambicji. Dostrzegam jednak też, że jego twórcy poszli na łatwiznę. Andres Muschietti sugeruje kilka ścieżek interpretacji, ale nieszczęśliwie wymaga również od widza przymrużenia oka. Zaprasza do szukania głębi tam, gdzie jej nie ma. To pierwszorzędna cyrkowa sztuczka, ale równocześnie jałowe kino.
korekta: Kornelia Farynowska