THUNDER FORCE. Superbohaterami powinny być KOBIETY
Kino superbohaterskie jak nigdy wcześniej potrzebuje lekkości, frywolności i komediowości. Wydawać by się mogło, że wykorzystanie do osiągnięcia tego celu Melissy McCarthy będzie przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Niestety na jej partnerkę wybrano Octavię Spencer, której powaga kilka razy w ciągu trwania filmu skutecznie dobiła historię. Ostatecznie Octavia jakoś prześlizgnęła się przez fabułę, ochraniana przez chodnikowe poczucie humoru Melissy. Potencjał filmu został jednak zmarnowany, a mógł być to Johnny English wśród produkcji o bohaterach tak napiętych od supermocy, że w każdej chwili żyłka im może strzelić.
Historia w tego typu pastiszowych filmach to sprawa drugorzędna, więc nie ma co narzekać. Czarne charaktery są czarne, dziwne promieniowanie z kosmosu zamieniło wybranych ludzi o cechach socjopatycznych w superantagonistów (miskreanci), a wszystkim zarządza dość szablonowy polityk z kompleksem niższości. Na drodze zła stają dwie kobiety, jedna czarna, druga biała, jedna mądra, druga trochę głupia, a na dodatek obie o puszystych kształtach, jakby wbrew stylówie panującej w kinie superbohaterskim. Bohaterki nie dysponują również jakimiś bardzo wysublimowanymi zdolnościami – jedna jest po prostu silna (Lydia), a druga niewidzialna (Emily). Także nazywają się nieco obciachowo – Grupa Grzmot.
Od samego początku więc jest wszystko wiadomo, scenariusz można rozpisać na jednej kartce, a jednak produkcja bawi, bo do niczego nie zobowiązuje i jednocześnie w dowcipny rozprawia się z kilkoma panującymi we współczesnym kinie stereotypami, przede wszystkim na temat wyglądu superbohaterek. Tylko czy w tego typu wykpiwaniu klisz koniecznie trzeba łączyć dowcip czy też slapstickowość z innym stylem wizualnym prezentowanym przez bohaterki? Innymi słowy, czy należytym pastiszem nie mogłoby być potraktowanie kobiecych i nieco przy kości superbohaterek poważniej? W tym sensie, że skoro ważą więcej niż standardowa seksbomba, to muszą być automatycznie śmieszne? Odpowiedź na to pytanie nie należy do zakresu wniosków wyciąganych w tej recenzji. Najlepiej, jeśli zastanowią się nad nim widzowie.
Podobne wpisy
Co do zaś samych pomysłów na superbohaterskie rozśmieszanie, jest całkiem nieźle – śmierdzący kombinezon superbohaterski, smarowanie majonezem szczypiec człowieka-kraba (Jason Bateman), taniec w takt You Belong to the City Glenna Freya, zastrzyk w piersi, ksywka Młot pasująca do postury McCarthy, pocałunek jak u Disneya, tyle że zamiast makaronu mamy surowy filet z kurczaka. A poza tym mnóstwo żartów sytuacyjnych, których nie sposób opisać. Pewną wadą produkcji jest poświęcenie zbyt dużo czasu na opisanie dziecięctwa bohaterek, jak również samego szkolenia Lydii. Gdyby nieco skrócić opisy poszczególnych dni – a jest ich koło 30 – może udałoby się wygospodarować nieco więcej scen na przykład na poznanie, kim był naczelny antagonista lub jaka była natura czynnika mutującego, na którego działanie zostali wystawieni Ziemianie o skłonnościach socjopatycznych. Tych informacji brakuje. Film nie straciłby nic ze swojej prześmiewczości, gdyby te braki uzupełnić. Zyskałby wręcz, bo w takiej formie, w jakiej został zaprezentowany, jest w pewnym sensie koncepcyjnym półproduktem, takim nieopierzonym kurczakiem – owszem, śmiesznym i świetnie nadającym się na niezobowiązującą rozrywkę, lecz poza tym nic nie wnoszącym do życia. Nikt nie będzie chciał do niego wracać, a tak, gdyby była w nim prócz żartów opisana jakaś ciekawa koncepcja, może zyskałby renomę w ramach pastiszowego kina superbohaterskiego. Ocena sześć odzwierciedla z jednej strony utracony potencjał, a z drugiej wartość pomysłu.
Jak pisałem wcześniej, kino superbohaterskie potrzebuje wysokojakościowego odświeżenia, alternatywy. Jeśli jednak pojawiają się tytuły dające z początku pewną nadzieję na zapoczątkowanie zupełnie nowego nurtu w ramach gatunku, niedługo potem okazuje się, że są za słabe, by stać się awangardą. Ostatnie wyczyny Zacka Snydera, które wzbiły się na nieznany mi do tej pory szczyt patosu superbohaterskości, upewniły mnie w przekonaniu, że konieczne jest tzw. zluzowanie patetycznej kolczatki lub pasu cilice, jak kto woli, które otaczają uniwersa DC i Marvela niczym niedostępne dla nawet najbardziej zapalonych kosmicznych turystów pierścienie Saturna. Zapewne udowodnią to kolejne przygniatające widza do podłogi wyczyny Snydera.
Jak na produkcję Netflixa zadziwiła mnie dbałość o dialogi Bena Falcone’a, reżysera i scenarzysty w jednym. Jak na superbohaterski film akcji w komediowym klimacie, w Thunder Force mówi się dużo. Dialogi są szybkie i gęste od słów, przez co młodszym widzom będzie trudno za nimi nadążyć, i to zarówno w wersji z napisami, jak i dubbingowanej. Nie polecam tej ostatniej, gdyż jest po prostu koszmarna. Całkowicie likwiduje charakterystyczny styl mówienia Melissy McCarthy, a Octavię Spencer czyni jeszcze bardziej nudną, chociaż sama rola w filmie nie przydaje jej energiczności. Najlepiej wypada Jason Bateman, ale przecież, jak na ironię, gra on rolę drugoplanową. Zdjęcia i muzyka nie przeszkadzają. Efekty specjalne zostały wykonane oszczędnie, lecz na zadowalającym poziomie. Można mieć zastrzeżenia jedynie do fikołków Lydii wykonywanych na dachu samochodu. Tak zwany kontakt postaci z podłożem wypadł nieco sztucznie. Jaki jest więc Thunder Force? Zupełnie poprawny, a przy tym zmarnowany. Warto jednak obejrzeć, żeby chociaż pomarzyć, jak mogłoby być przepięknie, gdyby nie to wszystko, co wymieniłem powyżej.