THOR. Umiejętne budowanie kinowego uniwersum Marvela
Nigdy nie darzyłem Thora ze stajni Marvela szczególnym uznaniem. Było to uprzedzenie raczej irracjonalne, bo tak naprawdę nie czytałem ani jednego komiksu, w którym byłby głównym bohaterem, ale już sama idea umieszczenia Nordyckiego boga piorunów z całym Asgardem w tym samym uniwersum, co śmigającego po Nowym Jorku Spider-Mana czy Fantastyczną Czwórkę wydawała mi się zawsze niezbyt trafiona. Warto jednak wspomnieć, że Stan Lee i Jack Kirby w pewnym sensie nie mieli wyjścia, bo w publikacjach konkurencyjnego DC Comics Herkules panoszył się już od dwudziestu lat, od czasu do czasu biorąc się za bary z Supermanem, więc wprowadzenie wątków mitologicznych wydawało się jak najbardziej na miejscu. I tak przeskakujemy do roku 2011, w którym Thor w końcu dostał szansę zaistnienia we własnym filmie.
W zaskakująco długim prologu poznajemy historię wojny pomiędzy Asgardem, krainą władaną przez Odyna, a Jotunheimem, światem zamieszkanym przez Lodowych Gigantów. Po zaciętych i wyniszczających walkach Giganci zostają pokonani i zmuszeni do zawarcia rozejmu. Rozejmu, który wiele lat później zostanie zerwany z powodu lekkomyślności i porywczości Thora. W przypływie gniewu Odyn odbiera synowi wszystkie moce i skazuje na wygnanie – wysyłając go na Ziemię. Na legendarny młot Mjolnir rzuca natomiast zaklęcie, które ma obdzielić siłą i nadprzyrodzonymi umiejętnościami tylko i wyłącznie osobę godną takiego zaszczytu. W taki właśnie sposób Thor trafia z dalekich zakątków kosmosu prosto pod koła samochodu należącego do ambitnej pani astrofizyk granej przez Natalie Portman.
Podobne wpisy
Zaraz po wyjściu z kina doszedłem do wniosku, że Thor to najzwyklejszy w świecie zapełniacz czasu. Nic to, że na stołku reżysera zasiadł żyjący, oddychający i myślący dramatami Szekspira Kenneth Branagh, bo film i tak nie oferuje prawie niczego wyjątkowego. Każdy i to dosłownie każdy jest w stanie dośpiewać sobie co najmniej 70% scenariusza po przeczytaniu jedynie wcześniejszego akapitu streszczającego początek filmu, który przez kolejne kilkadziesiąt minut nie zaskoczy już prawie niczym. Kino jednak nie raz i nie dwa udowadniało, że oklepane i zbudowane ze schematów historie można opowiadać w sposób tak ciekawy, że widz z miejsca zapomina o kliszach i zwyczajnie cieszy się seansem. Ale tak różowo niestety nie jest. Wyraźnie kuleje środkowa część filmu, w której bohater ma przejść nieuniknioną i oczywistą przemianę z krnąbrnego i dumnego wojownika, w pokornego i rozsądnego przywódcę. Twórcy nie poświęcają temu wątkowi należytej uwagi, więc wszystko dzieje się szybko i nie do końca wiadomo dlaczego.
Nie ma sensu dłużej czepiać się historii, warto więc ocenić, jak film prezentuje się wizualnie. Projektanci dekoracji i efektów specjalnych mieli pomysł na Asgard i to w jego kreację zaangażowali wszystkie moce przerobowe. Kraina bogów znajduje się na granicy wpływów magii i technologii, wygląda jak “futurystyczne” średniowiecze – z jednej strony marmury, kolumny, zbroje i płaszcze, a z drugiej gigantyczne, połyskujące metalem, ruchome budowle przypominające mechanizmy wielkiego zegara. Ode mnie oba kciuki w górę. Niestety, na krainę Lodowych Gigantów zabrakło już takiego pomysłu, więc jest tylko zimno (czyli niebiesko) i pusto, a zewsząd sypią się fragmenty skał i ruin. Sami Giganci natomiast wydają się nie mieć zupełnie niczego do roboty, więc siedzą bez celu pośród ruin i knują tylko niecne plany względem przyszłości Asgardczyków. Od czasu do czasu zirytować może również kamera. Operator w zbyt wielu miejscach postanowił zastosować przechylenie kadru, które zupełnie nic nie wnosi. Zabieg ten w normalnych warunkach pozwala budować pewną atmosferę, potęgować emocje. W Thorze natomiast możemy zobaczyć na ten przykład konwój samochodów filmowany pod kątem prawie 45 stopni. Zaiste pomysłowe.
A teraz warto wspomnieć dlaczego dwa akapity wyżej pogrubiłem słowo “prawie”. Pomimo ogólnej nijakości najnowszej produkcji Marvel Studios, parę pomniejszych elementów udało się naprawdę dobrze. Po pierwsze i najważniejsze – Chris Hemsworth może i nie ma dużego doświadczenia, a jego największym osiągnięciem jest bohaterska śmierć w pierwszych minutach nowego Star Treka, ale jego obecność na pierwszym miejscu listy płac jest obsadowym strzałem w dziesiątkę. Od Thora powinno się czuć siłę, pewność siebie i prawdziwą MOC – i tak też jest. Hemsworth ma wszystko, czego potrzeba do takiej roli: aparycję, głos i charyzmę, którą dałoby się obdzielić jeszcze ze dwa inne filmy. Ludzie od castingu świetnie wybrali również Lokiego – sfrustrowanego przebywaniem w cieniu brata, ale metodycznego i skrupulatnego w dążeniu do celu.
Thor jest też jak na razie najlepszym przykładem umiejętnego budowania wspólnego uniwersum kinowego Marvela. Nawiązania do innych postaci są subtelne i naturalne, wnoszą coś do historii – nie odnosi się wreszcie wrażenia, że cały film na moment staje w miejscu, żeby tylko wszyscy mogli zauważyć jak to twórcy puszczają oko do fanów. Udał się też humor, chociaż duża jego część opiera się na wyświechtanym motywie “silny charakter wrzucony w niecodzienne dla siebie środowisko”. Kiedy Thor wchodzi do sklepu zoologicznego i bez mrugnięcia okiem prosi o najlepszego konia, przez chwilę można odnieść wrażenie, że zza winkla wybiegną za chwilę Goście, goście – Jean Reno i Christian Clavier prosząc o następnego, a i tak uśmiech mimowolnie pojawia się na twarzy.
W skrócie – film jak najbardziej do obejrzenia, pod warunkiem posiadania odpowiedniej ilości wolnego czasu, bo nie warto dla niego zarywać nocy albo przekładać ważnego spotkania. Największa zaleta (oprócz głównej roli): za rok nie będzie trzeba oglądać wprowadzenia postaci Thora w Avengers Jossa Whedona. Zastanawiam się co w filmie (w takiej postaci, w jakiej jest teraz) można by zrobić lepiej i niewiele przychodzi mi do głowy. Jest za to wiele rzeczy, które w łatwy sposób dałoby się zepsuć. Nie jest więc chyba wcale tak źle.
PS. Właśnie zdałem sobię sprawę z tego, że od jakiegoś czasu słucham zapętlonego Thunderstruck od AC/DC. Bóg piorunów czuwa…
Tekst z archiwum Film.org.pl (30 kwietnia 2011)