THE SWEET EAST. Anarchiści, naziole i celebryci, czyli cała Ameryka [RECENZJA]
Reżyser Sean Price Williams i scenarzysta Nick Pinkerton nie bawią się w subtelność. Już za sprawą pierwszych dźwięków mówią, jaki będzie ich film: The Sweet East zaczyna się od ryku silnika, który płynnie przechodzi w nagranie dzieci recytujących patriotyczną przysięgę. Dalej będzie tylko drapieżniej i jeszcze bardziej amerykańsko – twórcy zasysają mity i bolączki współczesnej Ameryki i mielą je na prześmieszną papkę, w efekcie otrzymując kino drogi w odsłonie nieokiełznanej i szokująco absurdalnej.
Punkt wyjścia jest całkiem typowy: Lillian (wspaniała Talia Ryder, znana z filmu Nigdy, rzadko, czasami, zawsze) niedługo kończy liceum, więc zgodnie z powszechnym zwyczajem jedzie wraz z klasą na wycieczkę do Waszyngtonu. Tam dochodzi do sytuacji mniej typowej, ale jednak dość często w Ameryce spotykanej: jakiś świr napada z bronią na knajpę, bo wierzy, że właściciele są zamieszani w pedofilski skandal. Z potencjalnego miejsca zbrodni Lillian udaje się uciec dzięki pomocy lokalnego anarchisty. Gdy dziewczyna trafi w objęcia innego, ekscytującego świata, to zatraci się w nim na amen – a my razem z nią.
Na trasie Lillian są obskurne piwnice, opuszczone drewniane domki, podejrzane motele i rozległe lasy, ale na pierwszy plan i tak wybijają się barwne postaci. W pamięć szczególnie zapada Lawrence, literaturoznawca od Edgara Allana Poego, który ma dwie wielkie pasje: motyle i nazizm (nawet kołdrę udekorował swastykami). Simon Rex porusza się w tej roli w podobnych rejestrach co w niedawnym Red Rocket – tworzy postać energicznego gaduły niepokojąco zafascynowanego młodą dziewczyną – ale wznosi się na następny poziom dziwaczności. Oprócz niego w filmie przewijają się też inne wschodzące gwiazdy amerykańskiego niezalu. W pozornie nieco spokojniejszym, lecz rozwiązanym zaskakująco pulpowo autotematycznym wątku produkcji filmu kostiumowego ekran kradną choćby zabawna jak zawsze Ayo Edebiri (The Bear) i świetnie sprawdzający się w roli brytyjskiej gwiazdki kina Jacob Elordi (Euforia).
Fragmentaryczna narracja The Sweet East zahacza o wszystko, z czym kojarzy się twórcom Ameryka. Mamy tu więc i celebrytów, i nazioli; i marzenia o ucieczce przed szarzyzną w świat wielkiej sławy, i rozbijającą słodkie wyobrażenia krwawą przemoc. Trudno jednak uznać ten film za poważny społeczny komentarz. Wiliams, zamiast ferować boomerskie wyroki, próbuje dotrzymać tempa swojej młodej bohaterce. Ceniony autor zdjęć (między innymi filmy braci Safdie i Alexa Rossa Perry’ego) w swoim reżyserskim debiucie niekoniecznie więc duma nad problemami swojego kraju, a raczej z nastoletnią naiwnością wyrusza na czysto rozrywkową odyseję w głąb amerykańskiego piekiełka. Mknie po wertepach, z rozkoszą wjeżdża w zapyziałe zakamarki i ślepe uliczki. Jeśli zatrzymuje się na chwilę, to żeby podelektować się haustem wolności i pięknem dziwacznych detali, wspaniale prezentujących się na ziarnistych zdjęciach. Od braci Safdie bierze formułę kina jako gorączkowego dziania się i doprowadza ją do skrajności, w której nie ma już możliwości przyciśnięcia hamulca – trzeba zasuwać dalej, jakby jutra miało nie być.
Jeśli zwiedzać wschodnie wybrzeże Ameryki, to tylko pod przewodnictwem Seana Price’a Williamsa. Żeby w pełni rozsmakować się w The Sweet East potrzeba oczywiście pewnej naiwności, ale gdy już stępi się pierwsze odruchy racjonalnego krytycyzmu i wejdzie się w halucynogenny klimat filmu, to nie chce się z tej podróży wracać. A gdy już się wróci, to natychmiast chce się wyruszyć w następną. Czy The Sweet East jest po prostu obskurno-komicznym rewersem Alicji w Krainie Czarów? Może i tak, ale przede wszystkim jest wyrazem wiary w sens podróży jako czynności nieodzownej życiu człowieka. Pokazując elektryzujące wojaże Lillian, Williams pobudza w nas chęć odważnego puszczenia się w nieznane i zarazem udowadnia, że czasem najdziksze wyprawy można przeżyć, nie ruszając się z kinowego fotela.