THE SOCIAL NETWORK. David Fincher o powstaniu Facebooka
Z ulgą donoszę, że “film Finchera o Facebooku” jest filmem więcej niż dobrym. Co więcej, “film Finchera o Facebooku” naprawdę jest “filmem Finchera o Facebooku”, w takim sensie, że ani nazwisko reżysera, ani migocząca w tle marka nie są tu przypadkowe. To nie jest kolejny odcinek hollywoodzkiego tasiemca pt. “American Dreams”, chociaż zgnilizna Obcego 3 czy Siedem została zakryta eleganckimi marynarkami, białymi koszulami, krawatami i wielką bluzą z kapturem od GAPa (sztuk jeden). Wieszczony na forach internetowych “koniec Finchera” nie nadszedł i nic nie wskazuje, by nadchodził: chociaż The Social Network nie dorównuje największym dokonaniom reżysera (za które uważam jego dwa pierwsze filmy, wymienione powyżej), to wciąż kino przemyślane, dorosłe i kapitalnie zrealizowane. “Fincher perfekcjonista”, napisał do mnie kolega. “Fincher artysta”, odpowiedziałam, choć oczywiście te dwa określenia nijak się ze sobą nie kłócą (wprost przeciwnie). Czyli takie połączenie obrazów i dźwięków, by sztampa z ulotki dystrybutora przerodziła się w pasjonujący spektakl i komentarz do zastanej rzeczywistości w jednym. W historii dziecinnej rywalizacji i równie dziecinnej zdrady odbija się obłędna walka o własny wizerunek i budowany na nim prestiż. Fakt, iż za główny budulec służy twórcom biografia Marka Zuckerberga, nabiera w tym kontekście szczególnego znaczenia.
Podobne wpisy
Po dziesięciu latach od realizacji Podziemnego kręgu, Fincher wraca do chłopięcych zabaw. Różnice pomiędzy bohaterami tych dwóch filmów są mniejsze niż wydaje się na pierwszy rzut oka, choć pewnie Tyler Durden potraktowałby dzieciaki z Harvardu swoją ukochaną nitrogliceryną. The Social Network dzieje się w emocjonalnym przedszkolu. Powracający natrętnie motyw klubów uniwersyteckich przyłapuje bohaterów na zabawie w stylu “kto ma największego siusiaka?”. Znamienny wydaje się fakt, że kobiety i dziewczyny znajdują się tu cały czas na drugim planie, podzielone zresztą na dwie grupy: tych rozsądnych, które nie biorą udziału w chłopięcych przepychankach (Erica) i słodkie kretynki służące jako automaty toaletowego fellatio (groupies). Granica płci jest wyraźna i nieprzekraczalna. I abstrahując od argumentu historia-oparta-na-faktach – to może przeszkadzać, razić natrętnymi skojarzeniami, wedle których dążenie do hierarchiczności jest cechą typowo męską. Punktem wyjścia jest zresztą wojna płci, w otwierającej film sekwencji Chłopiec popisuje się przed młodą Kobietą, która demaskuje jego niedojrzałość, ale on z powodu owej dojrzałości nie jest w stanie zrozumieć, gdzie poniósł porażkę, i odgrywa się, brnąc dalej w popisy niedorosłych kogutków. Ta rewelacyjnie rozpisana scena dialogu między Zuckerbergiem i jego za-chwilę-byłą-dziewczyną charakteryzuje się dynamiką finału mistrzostw świata w ping-pongu i w pigułce przedstawia motywy, wokół których Fincher będzie krążył przez kolejne dwie godziny: rywalizację między godnością a dumą, egocentryzm, wagę własnego wizerunku, kreowanie “twarzy”, którą absolwent polskiego ogólniaka zapewne nazwałby “gębą”. Tym światem rządzą nie pieniądze (te na Harvardzie na nikim nie robią wrażenia), a wizerunek. Twoi znajomi, twoje związki, twoje poglądy polityczne, poglądy religijne, ulubione cytaty, zajęcia, muzyka, książki, ukończone szkoły. Brzmi znajomo?
W tym filmie nie ma ani krzty romantyzmu, nawet związek Marka i Eriki określany jest jako “chodzenie” (“dating”), co mnie kojarzy się trochę z zabawą w doktora. Namiętności jest jednak wiele, tyle, że jest to namiętność skrajnie narcystyczna. Zwykliśmy wyrywać sobie kciuki, oglądając rywalizację przyjaciół o serce jednej kobiety; miłość, wiadomo, rzecz w życiu najważniejsza. Fincher kpi sobie z widza, angażując go w pojedynek o prestiż budowany na banale, najniższych, najśmieszniejszych żądzach. Jesse Eisenberg tworzy postać, której bliżej do skrajnie antypatycznego Walta ze znakomitego The Squid and the Whale Noaha Baumbacha, niż do uroczo nieporadnego w sprawach sercowych Jamesa z Adventureland. To Andrew Garfield ma być “tym dobrym”, ale jego wkład w projekt i niefortunne decyzje czynią z Eduardo Saverina figurę raczej ambiwalentną. W The Social Network nie ma zatem komu kibicować, gdyż za błyskotliwymi tyradami kryje się szczeniacki pojedynek na miny. Kto będzie miał większego siusiaka – i kto udowodni to przed największą publicznością. Prywatność przestaje być wartością, liczy się to, co zewnętrzne, to, co wyświetlone na wallu. Facebook to reality show. Lepienie samego siebie z doboru zdjęć, statusów, komentarzy, przynależności do grup: od “Antychryst von Triera to mój ulubiony film” po “Smok Stefan to straszna cipa” (gdzieś po drodze są jeszcze “Fani Witolda Gombrowicza”).
Oczywiście nie chodzi tu o bezsensowną krytykę Facebooka, który może być świetnym miejscem wymiany informacji znacznie bardziej wartościowych niż lajki pod twoim zerwaniem z dziewczyną czy zaręczynami chłopaka, w którym kochasz się bez szans od pierwszej klasy podstawówki, albo faktem, że ktoś ze znajomych “pije wódkę zamiast całować się z laskami, a potem żałuje”. Przez pryzmat największego portalu społecznościowego Fincher pokazuje portret społeczności (“Grupa optymistów”), pokolenia (“Grupa pesymistów”) lub świata (Grupa “Po Baudrillardzie – alkoholizm”) skupionych na infantylnych zabawach, skarlałych wartościach i symulowaniu dorosłości. Nie jest to więc film wesoły, chociaż opowiada o błyskotliwych umysłach i gigantycznej karierze. Amerykański sen à rebours bez złotych strzałów, matczynych łez, nowojorskiej mafii i trupa pod prysznicem. Film złośliwego pana Finchera o Facebooku. Patrz niżej.
Tekst dedykowany Karolowi, który szanuje dziewczyny i nie ma Facebooka.