search
REKLAMA
Recenzje

THE LOFT (2014). Standard w ramówce

Szymon Skowroński

27 czerwca 2017

REKLAMA

Istnieją trzy rodzaje słabych filmów. Pierwszy to niewielkie grono gniotów, niewypałów i pomyłek, których seans daje autentyczną przyjemność, a nawet radość. Filmy tak złe, że aż dobre. Druga kategoria to filmy, które nie udźwignęły pokładanych w nich oczekiwań, lub po prostu zawodzą w kilku elementach – mniej lub bardziej ważnych – ale nie na całej linii. Jest wreszcie trzecia liga, czyli dzieła, które nic nie robią dobrze i w dodatku drażnią. Loft jest typowym trzecioligowcem. Jeśli się nie mylę, to film nawet nie trafił do kin w USA. Dystrybutorzy wykazali się więc dozą samokrytyki, ale też świadomości, że ich produkt nadaje się tylko i wyłącznie do wypełnienia telewizyjnej ramówki lub zajęcia chwili znudzonemu fanowi domowego kina pod postacią tanich thrillerów.

Loft ma ciekawą historię, ale nie tę ekranową. Film jest drugim remakiem belgijskiej produkcji o tym samym tytule. Pierwsza przeróbka powstała w Danii, gdzie cieszyła się umiarkowanym sukcesem, w przeciwieństwie do pierwowzoru, który jest najlepiej zarabiającym belgijskim filmem. Za reżyserię wersji amerykańskiej odpowiada reżyser oryginału, także to kolejny przypadek, po Zniknięciu Georgesa Suilzera czy Funny Games Hanekego, kiedy twórca europejski kręci swój film w rodzimym kraju, potem przerabia go w USA, z amerykańskimi aktorami i przepisanym scenariuszem. Zwykle takie produkcje nie cieszą się uznaniem ani widowni, ani krytyków. Przyznam, że nie słyszałem o belgijskim hicie frekwencyjnym, a jego amerykański remake obejrzałem przypadkiem. Jednak zakładając, że scenariusz jest niemal kalką oryginału, reżyserem i operatorem są ci sami faceci, to chyba coś „zgubiono w translacji”, a amerykańcy aktorzy położyli swoje postacie na całej linii.

Sytuacja wyjściowa fabuły jest taka: pięciu dobrych kumpli zrzuca się na mieszkanie w centrum miasta, żeby sprowadzać tam swoje kochanki. Przyznam, że już tutaj węszę pewien problem. Jak mam polubić jakiegokolwiek z bohaterów tego filmu, jeśli wszyscy są dwulicowymi, oślizgłymi ludźmi? Pewnie, dobry antybohater to złoto, ale niech ma jakąś cechę, która nie pozwoli nie popatrzeć na niego przychylniejszym okiem. Jeśli jest zabójcą, niech przyjaźni się (platonicznie!) z młodą dziewczynką, jeśli złodziejem i bandytą – niech ma charyzmę Roberta Redforda lub Paula Newmana, a jak zdarzyło mu się być mordercą-kanibalem, to niech cechuje go nienaganna dykcja i maniery Anthony’ego Hopkinsa. Dobrze, nawet jeśli nie ma w sobie nic, absolutnie nic, to błagam! Niech ma głębię. Użytkownicy tytułowego apartamentu to jednak płaskie, słabe osoby, tak samo płasko i w większości słabo zagrane. Znany z ciekawych interpretacji znanych postaci Karl Urban – na koncie mający dobre role w trylogii Władca Pierścieni czy też nowych odsłonach Star Treka – próbuje tu zgrywać bezwzględnego, pozbawionego moralności biznesmena ze skutkiem nijakim. Kilka złowieszczych spojrzeń z cwaniackim uśmiechem i twarda recytacja kwestii to jego maksimum tutaj. James Mardsen jest beznamiętnie neutralny, a Wentworth Miller – po prostu jest. Trochę lepiej wypadają Eric Stonestreet – stereotypowo śmieszny człowieczek o budowie zawałowca, stanowiący nieco komiczną przeciwwagę dla poważnych i twardych kolegów – oraz Mathias Shoenaerts (co ciekawe, grający swoją rolę po raz drugi, gdyż i on jest członkiem ekipy oryginału), jako niezrównoważony psychopata. Każda z postaci ma swój własny punkt zwrotny w fabule, co pewnie miało nadać wspomnianej głębi ich psychologicznym rysom, a w gruncie rzeczy jest tylko spełnieniem scenopisarskiego obowiązku. Nie ma tu ludzkich postaci, które zmieniają swoje postępowanie lub przekonania – są zwroty akcji potrzebne do zaskoczenia widza za wszelką cenę, nawet kosztem logiki.

Loft jest tak nijaki i standardowy, że można go łatwo klasyfikować i szufladkować. Na przykład jako ubogiego krewnego thrillerów powstałych na fali popularności Siedem i Podejrzanych. Te dwa świetne obrazy zachwycały mistrzowskimi scenariuszami, w których zakończenie odrzucało naturalny, klasyczny porządek dramaturgii, było zaskakujące zarówno dla ekranowych postaci, jak i dla widza, przyzwyczajonego do tego porządku. Ich finały wywracały w człowieku trzewia i mieszały w głowie. Filmy te kopiowano na setki sposobów, aż po jakimś czasie podgatunek wyblakł, gdyż nieutalentowani, chciwi na popularność scenarzyści ograniczali się jedynie do wymyślania coraz bardziej kuriozalnych, nieprawdopodobnych i oderwanych od rzeczywistości i reszty własnego tekstu zakończeń.

W pewnym momencie nieprzewidywalne, niesamowite zakończenia stały się swego rodzaju standardem, wchodząc nawet do języka pod hasłem „plot twisty”. Dziś nie cieszą one już tak bardzo, ale dobrze przemyślane, odpowiednio umotywowane i przeprowadzone są nadal atrakcyjnym chwytem. Loft piętrzy plot twisty, żeby wydać się zaskakujący i nieprzewidywalny, ale to czysta konfekcja. Jest jedna rzecz, która się udała, ale nawet nie jestem w stanie stwierdzić, czy była zamiarem twórców, czy tylko przypadkiem, związanym z życiem osobistym jednego z aktorów. Otóż postać Wentwortha Millera okazuje się być gejem. A drugi zwrot akcji polega na tym, że jednak nim nie jest! Aktor dokonał coming-outu kilka lat temu, zatem, jeśli ktoś oparł swoje oczekiwania na znajomości historii Millera i jego orientacji, mógł się jednak trochę zaskoczyć. Ten jeden, jedyny raz w całym filmie.

Miałką fabułę i słabe postacie oprawiono równie niewyróżniającym się niczym szczególnym obrazem. Chociaż nie, jest coś, co się wyróżnia – in minus. Ujęcia przesłuchania bohaterów nakręcono charakterystycznym obiektywem szerokokątnym, tzw. „rybim okiem”. Efekt tej metody to obraz zaokrąglony po bokach, szybko przesuwający się przy najmniejszym ruchu kamery. Wygląda to ciekawie w niektórych sytuacjach, a tutaj po prostu brzydko. Ciężko znaleźć też powód zastosowania takiego chwytu, a użycie go do zobrazowania paranoicznej sytuacji jest bardzo nachalne. Paleta barw filmu ogranicza się w zasadzie do różnych odcieni żółci i cyjanu, co jest najprostszym połączeniem stosowanym nagminnie przez operatorów cyfrowego obrazu. Beżowe wnętrza i niebieskie lub szarawe ubrania wyglądają sterylnie, nieatrakcyjnie i niekinowo. Nie ma tu również ciekawych zbliżeń, próżno szukać ciekawie zaaranżowanych ujęć, drugi plan kadru praktycznie nie istnieje poza tłem. Zgoda, chłód i cynizm postaci zobrazowano chłodnym, industrialnym wyglądem filmu, lecz jest to tania, oczywista sztuczka.

Loft nie dostarcza wielu wrażeń, w dodatku prowokuje do kilku pytań, które chciałoby się zadać jego twórcom. O ile aktorzy muszą grać, bo taki mają zawód, i nie zawsze zdarza się dobry scenariusz, o tyle producenci powinni wykazywać się nieco większą przedsiębiorczością. Amerykanie specjalizują się w przerabianiu ciekawych, zagranicznych produkcji po swojemu, by spełnić oczekiwana publiczności, która nie lubi czytać napisów i chce oglądać znane twarze. I w ramach takich działań mogą powstawać dzieła pokroju Nolanowskiej Bezsenności lub mistrzowskiej Infiltracji Scorsesego, ale powstają też toksyczne odpady w stylu Loftu. Ciekawi mnie, jak prezentują się wersje europejskie tego filmu, jednak po seansie wersji z USA, nie zaryzykuję czterech godzin na oglądanie tej historii raz jeszcze. I raz jeszcze.

 

REKLAMA