search
REKLAMA
Cannes 2019

THE DEAD DON’T DIE (reż. Jim Jarmusch). Spokojnie, to tylko apokalipsa zombie

Maciej Niedźwiedzki

15 maja 2019

REKLAMA

Centerville w Stanach Zjednoczonych. Współczesność, choć czas w tej prowincjonalnej mieścinie zatrzymał się w latach 70. Nikt jednak nie upomina się o jakiekolwiek techniczne nowinki. Wielki świat skutecznie omija zapyziałe Centerville, o którego istnieniu wiedzą pewnie tylko jego mieszkańcy. Wszystko pomału, w ślimaczym tempie, gdzieś na poboczu historii, bez celu i donikąd. Niejeden z przekonaniem stwierdziłby, że właśnie tak, dokładnie tak, wygląda prawdziwe zadupie. W lokalnej telewizji wiadomości o przebiegunowaniu Ziemi przeplatają się z gorącymi newsami o jednym zaginionym kotku. Sprawy pilne i pilniejsze. Bądźcie czujni i trzymajcie rękę na pulsie. Jeśli dojdzie do przełomu w poszukiwaniach, to niezwłocznie was poinformujemy!

Mieszkańcy to zestaw indywiduów i postaci, najdelikatniej mówiąc, stereotypowych. W przydrożnej restauracji przy barze siedzą znajomi rolnicy. Steve Buscemi w czerwonej czapeczce z niedyskretnym hasłem “Make America White Again” oraz wyważony Danny Glover. Rasizm rasizmem, a przyjaźń przyjaźnią. Za ladą plotkują kelnerki, a głównym tematem rozmowy jest nowa mieszkanka, tajemnicza Zelda (Tilda Swinton): właścicielka domu pogrzebowego, koślawo mówiąca po angielsku, zakochana w kulturze Azji i oddająca cześć Buddzie. W tych okolicach to coś naprawdę niespotykanego.

Całą społeczność poznajemy z perspektywy trójki policjantów: Cliffa (Bill Murray), Ronalda Petersona (Adam Driver) i Mindy Morrison (Chlöé Sevigny). Mundury nie czynią z nich herosów i jednostek czymkolwiek się wyróżniających. To tacy sami flegmatycy jak wszyscy inni mieszkańcy. Aktualnie prowadzone śledztwo dotyczy zaginionej kury. Oskarżenie pada na okolicznego, mieszkającego w lesie, włóczęgę (Tom Waits). Mógł to być również lis. To i tak prawdopodobnie najbardziej szokujące wydarzenie w mieście od dekad. Czas w Centerville stanął w miejscu nie tylko symbolicznie, to również fakt. Wskazówki zegarków nagle ani drgną, baterie w telefonach całkowicie siadły, dzień zdaje się nie mieć końca. Po zmroku księżyc spowije mistyczna, fioletowa smuga, a z grobów jeden po drugim zaczną wynurzać się zmarli. Zasoby ludzkie Centerville to niczego sobie kolacja, którą warto popić… kawą. Jarmusch tu nie zaskakuje.

Jim Jarmusch w The Dead Don’t Die zanurza się w popkulturowym wizerunku amerykańskiej prowincji. Ślamazarność i niezdarność policjantów może przypominać tę znaną z Fargo, a pejzaż i bezruch łączyć się mogą z Trzema Billboardami… Porównania zaczynają i kończą się niestety na poziomie estetycznej stylizacji. Wcześniejsze filmy to produkcje zupełnie innej jakości. U Jarmuscha ludzie – ich dziwactwa i zwyczaje – lokalizacje (bar, komisariat, stacja benzynowa), specyficzny rytm dnia to skopiowany i ukształtowany już przez kino obraz Ameryki drugiej prędkości. Jarmusch ani go nie naświetla z nowej strony, ani nie odnawia. To kolaż znanych kadrów, rekwizytów i charakterów. Reżyser stawia na status quo, które wywrócić do góry nogami ma niespodziewana inwazja zombiaków. Wszystko jednak sprowadzone jest do komedii i żartu, funkcjonuje tylko na zasadzie efektu specjalnego (i popisu charakteryzatorów): nie do końca wykorzystanego i pozbawionego solidniejszych fundamentów. Oczywiście wzbudza to ciekawość i generuje pytania (tym bardziej, że w finale jeden absurd pogania drugi), ale Jarmusch chyba w ogóle nie myślał o tym, by widz mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Pozostaje nam więc jedynie zgrywa z gatunków i zabawa formą.

The Dead Don’t Die jest niczym więcej jak zbiorem cytatów. Wymieszanymi w kotle odwołaniami i referencjami. To postmodernistyczny pastisz i niestety postmodernistyczna papka. Jeśli pojawi się autotematyzm, to w najbardziej oczywistej, wręcz trywialnej realizacji. Jeśli Jarmusch parafrazuje jakiś gatunek czy serię (western, kino samurajskie, Gwiezdne wojny), to sięga po to, co pływa na samym wierzchu i jest najbardziej oczywiste. Jakby same mrugnięcia okiem do widza i ich kumulacja miały stanowić wartość. Daje to niestety efekt scenopisarskiego lenistwa. Jima Jarmuscha od bohaterów znacznie bardziej interesują mikroscenki, krótkie dialogi, cięte riposty i skecze. The Dead Don’t Die jest zlepkiem scen, nieskładnie i przypadkowo złączonych w jedną opowieść. To zbiór miniatur i pozbawionych puent pomysłów. Kino o peryferiach ulepione z banałów.

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA