search
REKLAMA
Recenzje

THE CURSE. Patrzcie na nas wszyscy [RECENZJA]

Whitney i Ash to młoda, sympatyczna, pełna ideałów i dobrych chęci para. Mają pomysł, mają możliwości, mają zapał, mają… własne reality show. To nie może się udać.

Agnieszka Stasiowska

8 kwietnia 2024

REKLAMA

The Curse to serial rzekomo komediowy. Tak też się zapowiada. Whitney i Ash projektują, budują i próbują sprzedać kilka domów pasywnych, które są piękne, ekologiczne, ergonomiczne i wzniesione z poszanowaniem lokalnej społeczności. W celu wypromowania projektu o wiele mówiącej nazwie Fliplantrophy – przy wsparciu kolegi Asha ze studiów, ekscentrycznego reżysera Dougiego – małżeństwo nagrywa reality show. Wszystko idzie (prawie) doskonale, do momentu, kiedy spotkana przypadkowo pod supermarketem dziewczynka rzuca na Asha dziwaczną klątwę…

Mało reality, dużo show

Benny Safdie (Nieoszlifowane diamenty, Good Time), tym razem we współpracy z Nathanem Fielderem (Próba generalna), proponuje widzowi inteligentną 10-odcinkową refleksję nad obecnym znaczeniem słowa „reality”. Programy typu reality show w swoich początkach, choć oczywiście także do pewnego stopnia reżyserowane, miały w swoim założeniu jak najbardziej zbliżać się do autentycznych relacji między ich uczestnikami. Dziś trudno doszukać się w nich „reality”, ponieważ nacisk na „show” jest zbyt wielki. I to pokazuje The Curse.

Postacią centralną serialu jest Asher Siegel (Fielder), który wraz z żoną Whitney (Emma Stone) rozpoczyna projekt budowy niewielkiego osiedla domów pasywnych. Whitney, idealistka o dziewczęcym uroku, dba o estetykę projektu – to ona stworzyła ideę szklanych (dosłownie, bo fasada domu pokazowego obłożona jest lustrami) domów i ich osadzenia w lokalnej społeczności, którą mają jednocześnie uzupełniać i aktywizować. Ash z kolei odpowiada za sprawy przyziemne – to on zasugerował kilka rozwiązań zwiększających ergonomię budynku, on prowadzi promocję i sprzedaż. To on ściąga na pokład swojego kolegę Dougiego (Safdie), który – nawiązawszy współpracę z jedną ze stacji telewizyjnych – ma wyreżyserować program o Philantropy.

Dekoracje z dykty

Od pierwszych minut pierwszego odcinka z ekranu leje się obłuda. Serdeczne uśmiechy Whitney to krzywe grymasy, kryjące ledwo hamowaną frustrację. Zaangażowanie Asha to marketingowe zagranie, za którym przyczaiła się prymitywna kalkulacja. Dougie zza kamery rozgrywa swoje własne karty, żenująco łatwo manipulując małżonkami. Wszystko, czego dotykają Siegelowie, to dekoracja z dykty – ich projekt, ich małżeństwo, ich życie.

Scenariusz The Curse jest błyskotliwy i brutalny. Tytułowa klątwa jest tutaj tylko pretekstem, o którym łatwo jest zapomnieć – scena z dziewczynką i późniejsze, z jej rodziną, to tylko kolejny element bańki, w której żyją bohaterowie. Składają się na nią takie perełki, jak scena z Whitney i jej rodzicami – niemal fizyczny ból sprawia obserwowanie, jak rozpuszczona, zależna finansowo od rodziców dziewczynka, sztucznie uśmiechnięta atencjuszka z zerowym pojęciem o otaczającej ją rzeczywistości, wrzeszczy, że jest dorosłą kobietą. Jasne jest, że o dorosłości także pojęcie ma niewielkie. Równie odpychający jest Ash w scenie pod supermarketem – jego udawana hojność, wyreżyserowane współczucie, a potem żenujące próby odzyskania wręczonych pod czujnym okiem kamer pieniędzy i równie żenujący strach przed konsekwencjami nieoczekiwanych słów dziewczynki budzą obrzydzenie. Odcinek za odcinkiem serwuje widzom takie doznania, wyszydzając działania pod publiczkę, których jesteśmy świadkami w codziennym życiu. Te wszystkie uśmiechy przez zaciśnięte zęby, te wyciągnięte z pomocą dłonie, które znikają natychmiast, gdy światła kamer gasną, te zapewnienia o szacunku w stosunku do [wstaw dowolne], za którymi idzie papier pełen klauzul i warunków – to bańka, w której żyjemy wszyscy.

Fascynujące trio

Jeśli nie wiedzieliście Biednych istot lub jeśli je widzieliście i twierdzicie, że nie rozumiecie fenomenu Emmy Stone – obejrzyjcie The Curse. Nie twierdzę, że wspina się tam na szczyty swoich możliwości, myślę, że te są jeszcze daleko, ale z pewnością daje popis, który trudno zapomnieć. Jest aktorką kompletną, ponieważ potrafi zagrać osobę, która gra inną osobę (kojarzycie ten mem z Heleną Bonham Carter, która gra Emmę Watson, która gra Hermionę, która gra Bellatrix? Mniej więcej o to mi chodzi), i jest w tym absolutnie wiarygodna. Whitney Siegel na początku serii wydaje się po prostu młodą kobietą, która chce dobrze, choć lekko się w tym gubi. Kiedy po kolei zrzuca maski, pokazując frustrację, gniew, okrucieństwo, a nawet, co chyba najtrudniejsze, zwykłą, ordynarną głupotę, Emma Stone ociera się o perfekcję. Towarzyszący jej w roli Asha Fiedler ma o tyle łatwiej, że jego postać jest o wiele mniej ekspresyjna. Siegel jest mięczakiem, niepewnym siebie, niewychylającym się i całkowicie podporządkowanym ustawionej na piedestale tego związku żonie. To odważna kreacja, którą wypada docenić tym bardziej, że Fiedler potrafi sprawić, że widz, mimo że teoretycznie powinien czuć współczucie – bo Ash to typowy wybierany na końcu podczas każdej lekcji wuefu – jest jednak pełen wstrętu. Ostatnim wierzchołkiem tego perfekcyjnego trójkąta jest Benny Safdie w roli Dougiego – początkowo enigmatyczny obserwator, z biegiem czasu coraz bardziej zaangażowany w to, co dzieje się z Siegelami poza kamerą. Postać budząca najwięcej wątpliwości – przyjaciel Asha, który odnosi się do niego w najlepszym razie z rezerwą, nie waha się z niego szydzić i gładko przechodzi od funkcji neutralnego głosu z offu do reżysera wydarzeń.

Seans The Curse to jak wbicie na imprezę w trakcie jej trwania, kiedy nie ma się pewności, czy było się zaproszonym. Rozmowy urywają się, kiedy się podchodzi do kolejnych grupek, i są podejmowane natychmiast, kiedy się je opuszcza. Dyskomfort towarzyszy każdemu naszemu krokowi i mamy absolutną pewność, że za chwilę wydarzy się coś, czego będziemy bardzo żałować – a jednocześnie jakaś chora ciekawość powstrzymuje nas przed opuszczeniem miejscówki. I choć finałowy odcinek odszedł w moim odczuciu niepotrzebnie i trochę zbyt daleko od szydery w stronę absurdu, nadal warto zdobyć się choć na próbę. Ciekawie się to ogląda.

Agnieszka Stasiowska

Agnieszka Stasiowska

W filmie szuka różnych wrażeń, dlatego nie zamyka się na żaden gatunek. Uważa, że każdy film ma swojego odbiorcę i kiedy nie przemawia do niej, na pewno trafi w inne, bardziej skłonne ku niemu serce.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA