TESLA. Depresja geniusza
Nikola Tesla nie jest postacią obcą amerykańskiemu kinu. Na kilka scen pojawił się chociażby w Nolanowskim Prestiżu, w którym sportretował go inny (muzyczny) geniusz – David Bowie. Trzy lata temu zaś wcielił się w niego Nicholas Hoult – tym razem była to znacznie większa rola, wykreowana na potrzeby Wojny o prąd. Michael Almereyda nie wypływał więc na zupełnie nieznane wody, choć przyznać trzeba, że zadanie postawił przed sobą bodaj najbardziej ambitne. Postanowił zekranizować biografię Tesli w przystępny, a zarazem autorski sposób – stworzyć film nietuzinkowy, wymykający się schematom, jakim podporządkowane jest tego rodzaju kino.
W roli genialnego wynalazcy Almereyda obsadził swojego stałego współpracownika oraz przyjaciela – znanego i lubianego Ethana Hawke’a. Panowie poznali się w 1995 roku na festiwalu Sundance (Almereyda kręcił wówczas dokument poświęcony temu wspaniałemu amerykańskiemu festiwalowi), a nad pierwszym wspólnym filmem zaczęli pracować już trzy lata później. Tesla w aktorskiej interpretacji Hawke’a jest ponurym, markotnym geniuszem. Odzywa się bardzo rzadko, a jeżeli już otwiera usta, to zazwyczaj wypadają z nich monosylaby i ciche, ledwie zrozumiałe pomruki. Wizja Hawke’a i Almereyda sytuuje się więc na antypodach tego, jak sportretował Teslę w Prestiżu przebojowy i charyzmatyczny Bowie.
W opozycji wobec małomównego wynalazcy reżyser ustawił wyjątkowo rozmowną Annę Morgan (Eve Hewson) – burzącą czwartą ścianę narratorkę, która prowadzi widza za rękę przez cały seans. Jest zarówno postacią diegetyczną, pojawiającą się w filmie jako jedna z bohaterek, jak i bytem nadrzędnym względem świata przedstawionego – chwytem scenariopisarskim, za pomocą którego Almereyda wzbogaca swoje dzieło o dodatkowe warstwy. Kobieta kilkukrotnie pojawia się w roli swego rodzaju wykładowcy – siedzi przy biurku z odpalonym MacBookiem i tłumaczy nam, że na hasło “Tesla” otrzymamy dwa razy mniej wyników w Google niż gdybyśmy w tej samej wyszukiwarce spróbowali wpisać nazwisko Edisona.
Almereyda próbuje więc stworzyć coś według wzoru rozpropagowanego w ostatnich latach przez filmy Adama McKaya. Oblec poważną, tragiczną w gruncie rzeczy biografię w atrakcyjną, ale stanowiącą dla widza pewnego rodzaju wyzwanie formę. Podrzuca XX-wiecznym postaciom współczesne gadżety (ciekawy zabieg, z którego swego czasu korzystał Derek Jarman), neguje przedstawione na ekranie wydarzenia za pomocą narracji z offu, a następnie prezentuje je w poprawionej wersji. Autor Marjorie Prime nie idzie jednak, tropem twórcy Big Short i Vice, na całość. Zatrzymuje się w pół kroku – ciekawe, zabawne pomysły realizacyjne (jak jazda na rolkach po gustownym salonie albo Tesla, który wyraża skrzętnie skrywane emocje, śpiewając na neonowym tle Everybody Wants to Rule the World) sąsiadują w filmie Almereydy z nudnymi, powierzchownymi scenami, jak gdyby żywcem wyjętymi z przeciętnego amerykańskiego biopica. Reżyserowi ewidentnie czegoś zabrakło – albo inwencji, albo odwagi. W efekcie produkt końcowy przypomina bardziej szkic z pomysłami na film niż spełnione, zrealizowane według opracowanego wcześniej planu dzieło.
Najbardziej godne uwagi jest w Tesli bez dwóch zdań aktorstwo. Ethan Hawke nie jest może tak czarujący i naturalny jak w filmach Richarda Linklatera, ale wypada w roli nieśmiałego geniusza co najmniej przekonująco – zwłaszcza w scenach, w których musi płaszczyć się przed bogatym inwestorem (J.P. Morganem), prosząc o dodatkowe dofinansowanie na kosztowne eksperymenty. Wówczas na jego twarzy maluje się prawdziwe upokorzenie – widzimy, ile cierpienia kosztowało wielkiego wynalazcę żebractwo. Kroku dotrzymuje Hawke’owi Kyle MacLachlan, który wciela się w postać wybitnego oponenta Tesli – Thomasa Edisona. Co ciekawe, obaj aktorzy spotkali się już raz w filmie Almereydy – 20 lat temu stanęli naprzeciwko siebie w uwspółcześnionej wersji Hamleta (Hawke jako bohater tytułowy, a MacLachlan jako zbrodniczy Klaudiusz). Sytuacja w Tesli wydaje się w ogólnym zarysie bardzo podobna. Bogaty, mający ogromne wpływy Edison kontra skromny, zamknięty w sobie Tesla, który niegdyś pracował w korporacji amerykańskiego wynalazcy-biznesmena (a zatem był częścią „królestwa”).
Gdyby cały film utrzymany był na poziomie jego najlepszych fragmentów, to niewątpliwie mielibyśmy do czynienia z udaną, interesującą pod wieloma względami biografią. Niestety, tak się nie stało. Zamiast tego otrzymaliśmy dzieło nijakie, stojące w rozkroku pomiędzy odważną autorską wizją a szkolną, skierowaną do szerszej publiczności realizacją. Tesla nie zadowoli w pełni nikogo – ani wymagającego festiwalowego odbiorcy, ani niedzielnego widza, szukającego w kinie przede wszystkim atrakcyjnej fabuły. Pierwszy uzna projekt Almereydy za niespełniony, drugi – za wydumany. Reżyser chciał zjeść ciastko i mieć ciastko. Doprowadził w ten sposób do sytuacji, w której każdy opuszcza seans jego filmu głodny.