search
REKLAMA
Recenzje

TERMINATOR. Bez litości, bez konkurencji

Tomasz Bot

21 stycznia 2018

REKLAMA

Cameron zadbał o kapitalną oprawę swego tytułu. Terminator to film klimatu. Wielkomiejski film klimatu, dodajmy. Nocny, hipnotyzujący, pulsujący napięciem. To rzeczywistość, która wciąga i urzeka. Chciałoby się wkroczyć w ten piękny świat i zgubić się w groźnie połyskującej metropolii. Reżyser czuje miasto, podobnie jak czuli je kiedyś Michael Mann, Martin Scorsese czy Ridley Scott. Zdjęcia Adama Greenberga tworzą chropawy, niepokojący obraz L.A., w którym neony sąsiadują z brudem, mrokiem i niebezpiecznymi zaułkami. Dominują zimne niebieskie filtry, które podrasowują nastrój alienacji. Bez efekciarstwa wykreowano tu spójny świat, który stanowi pomost pomiędzy kinem noir a wszystkim tym, co obecnie określa się stylem lat 80. Wizję perfekcyjnie uzupełnia muzyka Brada Fiedela. Ten – inspirując się grupą Kraftwerk i korzystając z automatu perkusyjnego – stworzył ilustrację minimalistyczną, zionącą elektronicznym chłodem i maszynową grozą. Dał nam prosty, pełen ciężaru motyw przewodni oraz – kontrastowy wobec całości – temat wątku miłosnego, uderzający naturalnym ciepłem i zwyczajnie wzruszający. Zasadniczo jednak dominuje motoryczny rytm i mechaniczne trzaśnięcia. Muzyka do Terminatora to małe arcydzieło i świetna odtrutka na rozpędzone orkiestry.

W filmie pojawia się też wiele piosenek. I choć reprezentują sztampowy pop lat 80., budują także klimat i przekonujące tło. Dla przykładu kawałek, który słyszymy w lokalu Tech Noir (nazwa znacząca – reżyser miksuje przecież czarne kino ze światem zagrożeń technologicznych), to dyskotekowa tapeta, ale naprawdę przyjemna; poza tym dzięki świetnej ręce Camerona może się pojawić w newralgicznej scenie, nie niszcząc klimatu czy napięcia.

Swoją drogą reżyser długo zawiązuje akcję. Przez czterdzieści minut nie mamy pewności, co właściwie dzieje się wokół Sarah i kim dokładnie są poszczególni gracze na scenie. Dzięki temu obraz od początku elektryzuje. Widzowie obecnych hitów żądają odpowiedzi i jasnego podziału ról już po pięciu minutach. Cameron za to wie, jak stworzyć ciekawe tło. I film wszech czasów. W  Terminatorze napięcie narasta i eksploduje w niesamowitej strzelaninie w Tech Noir. Okazuje się wtedy, że reżyser świetnie korzysta ze zwolnionego tempa. Inscenizuje efektowną zadymę nie gorzej niż mistrz strzelanego baletu John Woo, ale na szczęście nie nadużywa tego chwytu. Nie mniej efektownie wypadają sceny pościgów samochodowych, które prują tu przez zaułki i ulice w szalonym tempie, czy niezwykle rytmiczna, przerażająca sekwencja „dojechania” przez robota całego posterunku policyjnego.

Za doskonałą charakteryzację w filmie odpowiada Stan Winston, wielki mag od ran i potworów. To dzięki niemu poszczególne uszkodzenia zdobiące Arnolda wyglądają tak dobrze. Efekt POV robota (czytaj: spojrzenie oczami bohatera), zrobiony w komputerach Apple’a, dodaje całości przeraźliwego sznytu.  W scenach z przyszłości czuć ducha produkcji Rogera Cormana. Widać, że użyto makiet, i to nie najdroższych, ale te ujęcia mają moc – skutecznie i dogłębnie rozsiewają aurę rozpaczy i rozpadu. Balansują na granicy kiczu, lecz poruszają do żywego.

Terminator to obraz nakręcony z wielkim wyczuciem. Sekwencje akcji urzekają. Dialogi przekonują, a relacje między bohaterami są wiarygodne. Za to scena erotyczna jest jedną z najbardziej czystych i delikatnych, jakie widziałem, wzniesioną na pułap mistrzowski także dzięki kompozycji Fiedela. Swoją drogą bez wątku miłosnego byłby to film ekstremalnie chłodny, chropawy i zupełnie nie hollywoodzki. Czasami chciałbym zobaczyć taki wariant Terminatora. Z drugiej strony uczucie rodzące się między bohaterami jest tu nie dość, że bardzo naturalnie przedstawione, to jeszcze logiczne wpasowane w fabularny ciąg. Słowem, Cameron rządzi. Widać, że przemyślał swoje dzieło. Czuć też, że należy do tej szkoły filmowców, którzy wątek fantastyczny starają się umieścić na możliwie najbardziej realistycznym tle, by miał szansę wybrzmieć właściwie.

Film Camerona jest pełen kontrastów. Gorące, szczere uczucie kontra zabójczy elektroniczny byt. Osaczenie bijące z ekranu i ludzka wola walki. Obok siebie wpływy muzyki pop i punk. Sceny z tętniącego życiem L.A. i koszmar egzystencji na powojennych zgliszczach. Oto tytuł, który przeraża jak rasowy horror, zachowując jego klimat, ale na poziomie fabularnym pozostaje spójną i logiczną wizją SF. Jest to również wielka historia miłosna – intymny portret relacji opartej na absolutnym zaufaniu i wspólnej misji. Portret ludzi, dla których nie ma jutra.

Co jeszcze oferuje ten hit? Zwartą fabularną tkankę bez jednej zbędnej sceny. Dobrze uchwycony nastrój lęku przed zagładą. Wszystko to jakby archaiczne i patetyczne, co jednak wcale nie przeszkadza. Bo to piękny i szczery film. Humor też gdzieś się tu skrzy, ale w taki sposób, żeby nie rozrzedzić napięcia. Jako miły bonus dostajemy małą rólkę nieżyjącego już Billa Paxtona – wyjątkowo sympatycznego aktora, który był jedynym człowiekiem zabitym w kinie przez Obcego, Terminatora i Predatora, a także kumplem Camerona.

Nie będę się też czepiał, że końcowe sceny z mocno niedzisiejszą animacją poklatkową nieco odstają, bo na tle całości jest to detal. Film zresztą rodził się w bólach. Zamiast sztucznej mgły używano środka owadobójczego, a kiedy nie było pieniędzy na foliowy worek na trupy, „zagrała” go rozcięta torba reżysera. Po premierze twórcy musieli też zapłacić sporą sumę pisarzowi Harlanowi Elissonowi, gdy ten dopatrzył się u Camerona wątków ze swych opowiadań. Koniec końców, Terminator zarobił krocie, stał się tytułem kultowym, wyniósł Arnolda i Stalowego Jima na nieboskłon Hollywood. Biehn, Hamilton i Fiedel nie wybili się zanadto i jeśli jeszcze błyszczeli, to tylko w kolejnych produkcjach Camerona . Ten ostatni zdaje się być niezłym bucem, ale mam nadzieję, że zabierze nas jeszcze kiedyś do jakiegoś Tech Noir. Kino potrzebuje ludzi z wizją.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA