SZTUKA ŚCIGANIA SIĘ W DESZCZU. Oj, kraksa jakich mało…
W sumie to kino potrafi mnie zaskoczyć, mianowicie pojawiają się czasami tytuły tak jawnie wykalkulowane, schematyczne i wyprane z serca, że mówią o Hollywood więcej niż niejeden artykuł branżowy. Na przykład informacja pierwsza – w Krainie Snów wciąż popełnia się spektakularne błędy, grzebiąc na półkach z kiepską literaturą. Sztuka ścigania się w deszczu Simona Curtisa jest tego świetnym przykładem, bo próżno szukać w tym sezonie wzruszaczka, który byłby tak wykalkulowany. I – wyrachowany.
Kierowca rajdowy kocha swojego słodkiego pieska, ale to nie on jest narratorem, lecz czworonóg. Mało tego – Enzo, bo tak wabi się psina, umiera, a na „łożu” śmierci wspomina swoją wspaniałą przyjaźń z Dannym. Jest oczywiście w tej relacji oraz pomyśle na narrację pomysł, ale nawet, gdy wszystko staje się jasne, pozostawia wrażenie niesmaku. Nigdy jeszcze nie czułem przy oglądaniu kina melodramatycznego, że obcuję z opowieścią składającą się ze znanych mi elementów kina familijnego, a jednocześnie tak wykrzywioną (choć nie w satyryczny sposób), że aż przez to niewygodną. To jakby oprzeć fabułę na anegdotce lub puencie dowcipu i do końca seansu testować wytrzymałość kogoś, kto zna porozrzucane elementy. W tej całej zupie z psychodelicznymi grzybami pływa również Eve, dziewczyna Danny’ego. Postać tak uroczo zapatrzona w specyficzną relację mężczyzna – pies i zakochaną w zawodzie Danny’ego, że aż trudno uwierzyć, że nie jest wyłącznie fantazją zrodzoną w gasnącej myśli umierającego psa. Wszystko to brzmi dziwacznie, trzyma się na ślinę, a całość nie ma posmaku skeczu Monty Pythona, tylko jest na serio. To zwyczajny rom-com, poskładany ze snów publicystycznych na temat czworonogów i ich miejsca w życiu człowieka.
Podobne wpisy
Milo Ventimiglia jest najmniej zdezorientowany w tym wszystkim – gra niczym w reklamówce ubezpieczenia na życie, a wzruszki liczone są tutaj w dolarach, lecz chłopisko to rozumie, więc szczerzy się, ile tylko może. O wiele gorzej radzi sobie z tym konceptem Amanda Seyfried, która nigdy w swojej karierze nie miała do zagrania tak papierowej postaci, a jedyne życie tli się w monologach Kevina Costnera, który użyczył głosu psiakowi. Gdy wygłasza te swoje mądrości rodem ze Steinbecka, mamy przed oczami ranczera z Yellowstone, który zagubił się na planie Beethovena, ale nawet przez chwilę nie zamierza zrezygnować z bycia sobą. Słuchanie Costnera w tej roli będzie miało spory walor memiczny, a ja sam nie mogę doczekać się seansu w grupie znajomych uzbrojonych w płynne rozweselacze. Gdy przychodzi moment uświadomienia sobie, że to wszystko jest na serio (jak piękny byłby to film, gdyby fabuła skręciła w bizarne rejony), pozostaje już nic więcej oprócz packownia się w czoło. Chciałbym przeżyć to jeszcze raz, wyobrażając sobie, jak Costner nagrywa swoje kwestie, roniąc łzy w tęsknocie za czasami, gdy Belushi miał za partnera owczarka niemieckiego w kinie akcji, a Jerry O’Connell bratał się z Kangurem Jackiem. Czasami szczerymi, bez festynowych wzruszeń.
Przedziwny to film, który jakimś cudem przedostał się do naszego wymiaru z krainy rzeczy, które nigdy nie zostały zrealizowane. Kolorystycznie przekolorowany, muzycznie przemuzyczniony (choć próżno szukać tutaj znanych wykonawców), a obraz świata obrazkowy niczym na kartce hallmarkowej. Gdzieś w tym wszystkim wołają głośno o pomoc kariery wspomnianych gwiazd, które gasną niczym złośliwy żart producencki. Nie wyobrażam sobie bowiem, żeby trafili tu w inny sposób niż z powodu złośliwego zakładu. Costner sobie po tym wszystkim poradzi, ale nie ręczę za Ventimiglię i Seyfried, oj, nie ręczę…