ŚWIT ŻYWYCH TRUPÓW. Zombie à la Snyder
Wprowadzono także zmianę w sposobie poruszania się żywych trupów, które dostały takiego speeda, że ciężko uciec nawet przed jednym egzemplarzem. Ta prędkość z jednej strony dodała żywym trupom więcej przerażających cech, z drugiej nieco zepsuła “stary” wizerunek zombie i zbliżyła ich charakterologicznie do “zarażonych szaleństwem” z 28 dni później Danny’ego Boyle’a. Przypomnijmy bowiem, że w oryginalnym Świcie… z roku 1978 żywe trupy były jedynie powolnymi, zataczającymi się od ściany do ściany umarlakami, które dopiero w większej grupie stanowiły śmiertelne zagrożenie. Za dodaniem umarlakom prędkości przemawia zapewne widowiskowość scen, w których żywe trupy ścigają i dopadają ludzi, a przeciwko tejże zatracenie romerowskiego klimatu. Przypuśćmy jednak, że Zombie AD 2004 muszą być szybkie, bo… w jakich czasach żyjemy, takie mamy zombie.
Generalnie, zapominając na chwilę, że Świt żywych trupów jest remakiem i nie porównując filmu Snydera do Romero, zombie wyglądają rewelacyjnie i tak też prezentują się w akcji. Wielkim plusem filmu są też doskonale zrealizowane wszystkie sceny walk z żywymi trupami. Niezwykła dynamika ujęć, prowadzenie kamery i montaż – na piątkę z plusem! Świt żywych trupów może się także pochwalić nieszablonowym zakończeniem i kilkoma niezłymi scenami humorystycznymi oraz tym, że pozostawiono czas akcji nietknięty. O co chodzi? Chodzi o fakt, że mimo osadzenia akcji w naszych czasach, nie zauważymy w rękach bohaterów czegoś takiego jak telefon komórkowy, co wzmaga dramaturgię i wrażenie osamotnienia ludzi w oblężonym przez żywe trupy Supermarkecie. Nie ma jednak róży bez kolców i nie ma filmu bez wad. Akcja Świtu… rozwija się w interesujący sposób, zgodnie z łańcuchem przyczynowo skutkowym, jednak w kilku miejscach coś jest nie tak; nagle zauważamy, że tu i ówdzie jakby brakowało jakiegoś spoiwa między jedną a drugą sceną. Przykładowo – zapowiadająca się diabelnie dobrze rozwałka nagle się urywa i widzimy już bohaterów w innym miejscu, gdzie akcja (strzelanina) dobiega już końca… zupełnie jakby wycięto kilka ujęć. To coś takiego, jakby na jakimś ujęciu na twarzy bohatera pojawiła się rana, której na ujęciu wcześniej nie było – zastanawiamy się więc, gdzie i jak to się stało, że rana nagle się pojawiła. Właśnie takich “dziur” jest w Świcie… dość dużo. Wygląda to tak, jakby z niektórych miejsc wycięto jakieś drastyczne sceny, które być może ujrzymy kiedyś w jakiejś reżyserskiej bądź nieocenzurowanej wersji filmu; jeśli tak będzie, wtedy film dostanie ode mnie ocenę znacznie wyższą (choć i tak oceniam go dość wysoko!). Nie mogę po prostu znieść sytuacji, w której jeden z głównych bohaterów staje w drzwiach z giwerą, gotowy do ratowania przyjaciół… i nagle widzimy jak już jest po wszystkim, a napięcie znikło wraz z cięciem montażowym między ujęciami. Do dużych minusów zaliczam też bez skrupułów cały wątek związany z kobietą w ciąży i wszystko, co z tego powodu wynika. Ten motyw został chyba pomyślany (albo nieprzemyślany!) najgorzej z całości scenariusza i wydaje się odstawać zupełnie od stosunkowo niezłej reszty filmu.
Podobne wpisy
Tekst z archiwum film.org.pl.