SUPERPOWER. Penn/Zełenski, czyli spóźniony reportaż telewizyjny
Sean Penn znalazł się w Ukrainie na początku 2022 roku. Cel – nakręcenie filmu dokumentalnego o Wołodymyrze Zełenskim. Fenomenie kulturowym, komiku, który został prezydentem demokratycznego państwa. Z dnia na dzień wybuchła jednak wojna, a sam Penn – znajdujący się podówczas w Kijowie – postanowił zmienić profil swojego dokumentu. Na jaki dokładnie? Do końca nie wiadomo. Razem ze swoją ekipą zaczął po prostu rejestrować wszystko. W pierwszej kolejności zaś: samego siebie. Nie wyszło z tego wiele dobrego.
Bo Superpower jest de facto okropnym, ledwie oglądalnym bałaganem – montażowym, narracyjnym, generalnie rzecz ujmując, filmowym. Twórcom zabrakło klarownego pomysłu na formę dokumentu. Archiwalia telewizyjne mieszają się tu z nagraniami z social mediów, czas i miejsce akcji zmieniają się co kilkanaście sekund. Powracają te same ujęcia, te same wypowiedzi, w nawigacji między ujęciami pomagają napisy (z jakiegoś powodu za każdym razem okraszone dokładnymi współrzędnymi geograficznymi), które estetycznie wpasowałyby się do nowej odsłony Call of Duty – do poważnego dokumentu o wojnie mają się jednak jak pięść do nosa.
Odnaleźć można w Superpower tak naprawdę dwa punkty zaczepienia; dwa stałe wątki, które przewijają się przez cały film. Jeden skoncentrowany jest wokół Seana Penna, drugi natomiast wokół Wołodymyra Zełenskiego. O tym pierwszym za moment, bo to drugi zasługuje na większą uwagę. Fizycznie przed kamerą dokumentalistów prezydent Ukrainy pojawia się zaledwie dwukrotnie – raz na samym początku wojny, a raz po kilku miesiącach prowadzenia działań wojennych. Obecny jest jednak na ekranie zdecydowanie częściej. Pojawiają się fragmenty jego wystąpień publicznych, show-biznesowej przeszłości, krótkich urywków ze Sługi narodu – ukraińskiego serialu, który okazał się w kwestii prezydentury Zełenskiego profetyczny. Za pomocą tych materiałów twórcy budują godną pochwały, ale banalną i wtórną laurkę dla przywódcy Ukrainy. Coś, co widzieliśmy już tysiące razy, jeżeli posiadamy w swoim domu telewizor bądź komputer z dostępem do internetu.
Podobne:
Sean Penn na wojennej ścieżce
Zdecydowanie ciekawsze są, pojawiające się od czasu do czasu, wypowiedzi osób spoza świata polityki – zwykłych obywateli Ukrainy. Tutaj opinie na temat prezydenta są sceptyczne. Drugoplanowi bohaterowie dokumentu Penna często podkreślają, że na Zełenskiego nie głosowali; aktywistka widzi problem w jego koneksjach biznesowych, zawodowy żołnierz uważa, że prawdziwy przywódca powinien „mieć jaja”, odmawiając tego atrybutu prezydentowi. Podejście bohaterów zmienia się wraz z wybuchem i rozwojem konfliktu zbrojnego. Gdzieś między wierszami dostrzec można, jak sprawnie Zełenski zjednoczył rodaków, podejmując szereg odważnych i trafionych decyzji – w tym również tę najważniejszą, o pozostaniu na terenie Ukrainy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Pod koniec filmu ten sam żołnierz, który wcześniej utyskiwał na męskość prezydenta, przyznaje się do błędu. W momencie próby Zełenski stanął na wysokości zadania, co do tego nie można mieć żadnych wątpliwości.
Wątpliwości nasuwają się natomiast w kwestii obszernych fragmentów z Pennem w roli głównej. Amerykanin filmuje samego siebie podczas udzielania wywiadów, odbywania podróży, rozmów z przedstawicielami władzy (w tym z Mateuszem Morawieckim). Załamuje ręce nad losem Ukrainy, przebywając na dachu najbardziej luksusowego hotelu w Kijowie. Kilka miesięcy później wyrusza sportretować front, w pełnym rynsztunku bojowym, w kamizelce kuloodpornej i z hełmem na głowie. Oczywiście, trudno nie podziwiać odwagi aktora, trudno odmówić mu również dobrych intencji – intencji, w pierwszej kolejności, popularyzatorskich (wybaczyć można nawet występ w Fox News). Momentami z ekranu patrzy na nas jednak Amerykanin w najbardziej stereotypowym tego słowa znaczeniu – nieświadomie narcystyczny, hemingwayowski zdobywca, który z narażeniem życia dostarcza rodakom prawdę objawioną. Zatroskany losem świata, mamrocze coś o nieuchronnym zwycięstwie miłości nad siłami ciemności, w okularkach pilotkach na twarzy lub za koszulą.
Szkoda, że Penn częściej nie usuwa się w cień. Gdy to robi, jego film automatycznie staje się lepszy – wybrzmiewają wówczas pojedyncze, niezwykle wartościowe historie. Kobiety, która straciła podczas rosyjskiego bombardowania dobytek życia. Dwóch ukraińskich pilotów, którzy przylatują do Stanów Zjednoczonych, aby agitować na rzecz większego wsparcia militarnego. Członkiń grupy muzycznej Dakh Daughters organizującej spektakle o charakterze antywojennym. Gdzieś pod powierzchnią Superpower czai się inny, znacznie ciekawszy film. A tak, mamy do czynienia z reportażem telewizyjnym, rozwleczonym i spóźnionym o co najmniej kilka miesięcy. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie zaangażowanie hollywoodzkiego aktora, Superpower nigdy nie miałoby szans, aby znaleźć się w programie festiwalu takiej rangi jak Berlinale.