SUBSTANCJA. Ciągle aktualny satyryczny horror science fiction
Substancja to jeden z najlepszych filmów klasy B lat 80., a nawiązania do tej prześmiewczej produkcji nadal pojawiają się w kulturze popularnej (vide trzeci sezon Stranger Things).
Ameryka oszalała na punkcie Substancji – białego deseru, którego konsystencja przypomina gęsty jogurt. Substancja jest słodka, pożywna i na dodatek pozbawiona kalorii. Jest niemal wszędzie: w supermarketach, lodówkach milionów Amerykanów i całodobowych kafejkach, pod którymi nawet w nocy ustawiają się długie kolejki konsumentów spragnionych zniewalającego towaru. Na fasadach budynków wiszą wielkie billboardy reklamujące Substancję, a telewizja ciągle emituje spoty, w których seksowne modelki zachwalają nowy produkt. „Substancja to smak, który sprawia, że pragniesz więcej. Substancji nigdy nie jest za dużo. Substancja to smak, który wyzwala” – głosi chwytliwe hasło reklamowe. Popularność deseru rychło doprowadza przemysł cukierniczy na skraj bankructwa, toteż dyrektorzy firm produkujących lody, ciastka i inne słodkości wynajmują Davida „Mo” Rutherforda, byłego agenta FBI i szpiega przemysłowego, żeby przyjrzał się bliżej produkcji Substancji. Szybko okazuje się, że popularny deser uzależnia i przemienia ludzi w mordercze zombie, a jego pochodzenie jest prawdopodobnie pozaziemskie.
Jeśli brzmi to cokolwiek niedorzecznie, to słusznie – taki był bowiem zamysł scenarzysty i reżysera Larry’ego Cohena, który wykoncypował Substancję jako satyrę na konsumpcjonizm i amerykański styl życia. „Moją główną inspiracją był konsumeryzm i chciwość korporacji w naszym kraju oraz szkodliwe produkty, które trafiły do sprzedaży”, a także „śmieciowe jedzenie, które spożywamy każdego dnia. Nadal jemy te rzeczy, mimo że niektóre z nich nas zabijają. Pomyślałem wówczas, że Substancja może być wymyślonym produktem, w tym wypadku deserem lodowym, spożywanym przez miliony i wyrządzającym ludzkości nieodwracalne szkody. Wszyscy pochłaniają ten pyszny pokarm, więc jak to może być dla nas złe?” [1]. Zdjęcia do filmu trwały niewiele ponad miesiąc, a budżet nie przekroczył dwóch milionów dolarów; pewną część nakładów finansowych pochłonęły efekty specjalne (konstrukcja manekinów w scenach z zombie i sekwencja eksplozji przetwórni Substancji). Do produkcji deseru zastosowano miks lodów, jogurtu, bitej śmietany, piany gaśniczej oraz mączki rybnej, która wydzielała okropny odór na planie filmowym.
Pierwotny wariant filmu był dłuższy i bardziej wyrafinowany, lecz włodarze należącego do Gene’a i Rogera Cormanów studia New World Pictures wymusili na Cohenie liczne cięcia w postprodukcji. Chodziło o przyspieszenie akcji i usunięcie scen miłosnych z Rutherfordem i Nicole, twórczynią kampanii reklamowej Substancji. Do ostatecznej wersji filmu nie weszły także dodatkowe reklamy śmiercionośnego deseru. Cohen mówił, że zasadniczo zgadzał się z żądaniami wytwórni, bo niektóre sceny istotnie były zbędne, ale proces ich wycinania opisał jako „bolesny”. Kolejne nieporozumienia pojawiły się podczas dystrybucji filmu: New World Pictures anonsowało Substancję jako klasyczny horror – wbrew intencjom samego Cohena, który położył nacisk na komediowy aspekt całości. „Oni myśleli, że dostaną czysty horror z dużą ilością gore i grozy, a my zrobiliśmy film, który był bardziej satyryczny i miał w sobie sporo humoru i [społecznego] komentarza. […] Zanim film trafił do kin, wiedziałem już, że Substancja spodoba się innej widowni niż ta, do której próbowaliśmy dotrzeć” [2] – opowiadał reżyser. I miał rację: film był komercyjną klęską.
Substancja zyskała drugie życie w telewizji i na wideo. Jest to film wręcz stworzony dla obu tych formatów i nietrudno wyobrazić sobie go na półce jakiejś zapyziałej wypożyczalni i w nocnej ramówce Polsatu czy nieistniejącego już RTL7. Niedorzeczna fabuła, liche efekty specjalne, fatalna gra aktorska, szybkie tempo i specyficzna atmosfera lat 80. składają się na całość, którą trudno traktować poważnie. Sporo tutaj otwartej gry z konwencją: fabuła przypomina połączenie Inwazji porywaczy ciał (1956) Dona Siegela z Blobem, zabójcą z kosmosu (1958) Irvina Yeawortha Jr., a w trakcie rozmowy bohaterów pada nazwisko agenta Franka Herberta, co jest aluzją do autora Diuny, w której uzależniający melanż również był przedmiotem rynkowych rozgrywek. Aktorzy też zrozumieli naturę Substancji: Michael Moriarty nadał Rutherfordowi należycie przerysowany rys bezczelnego cwaniaka, Paul Sorvino zagrał zaś pułkownika-idiotę z kamienną twarzą. A z drugiej strony satyra na konsumpcjonizm i korporacjonizm dziś wydaje się jeszcze bardziej aktualna niż 40 lat temu. Wystarczy włączyć telewizor, żeby się o tym przekonać.
[1] M. Doyle, Larry Cohen: The Stuff of Gods and Monsters, tłum. własne, Bear Manor Media 2015, s. 324–326.
[2] Ibidem, s. 343.