search
REKLAMA
Archiwum

STRZELEC. Strzał… prawie w dziesiątkę

Rafał Donica

7 lutego 2018

REKLAMA

Uwaga! Tekst zdradza elementy fabuły!

Nie lubię sytuacji, w których nie potrafię jednoznacznie ocenić filmu. Wolę sytuacje klarowne: film świetny albo niewypał. W przypadku Strzelca ciężko jest mi powiedzieć, czy bawiłem się na obrazie Antoine Fuqua doskonale, czy też czuję filmowe niedopieszczenie, a chwilami lekkie zażenowanie. Ale może po kolei.

Moim skromnym zdaniem, kino wciąż czeka na naprawdę wielki film poświęcony arcyciekawej profesji, jaką jest “snajperstwo”. Był niby Snajper z Tomem Berengerem i Billym Zane’em, był też Wróg u bram z Edem Harrisem i Jude’em Law. Ten pierwszy to niezłe bo niezłe, ale tylko kino klasy “B”. Drugiemu zabrakło nieco widowiskowości, a zupełnie nieurodziwa Rachel Weisz swoją obecnością również nie pomogła w podniesieniu (w moich oczach) oceny filmu do tej najwyższej. Poza dwoma niezłymi filmami, odnajdziemy też w historii kina kilka naprawdę ciekawych snajperskich epizodów. Weźmy choćby snajpera z Szeregowca Ryana i jego oddawane z pietyzmem, regularne strzały przerywane modlitwą o celność. Albo Jarhead i słynny nigdy “nieoddany” strzał. Albo Martina Riggsa w Zabójczej broni, koszącego przeciwników z ukrycia, bez mrugnięcia okiem. Uwielbiam motywy snajperskie i militaria w filmach. Uwielbiam przyglądać się celuloidowym przygotowaniom do zamachów wszelakich – vide Szakal z Bruce’em Willisem. Ubóstwiam wręcz sceny, w których na zbliżeniach pokazana jest broń w trakcie strzału, wyrzucana łuska, odrzut, lot i trafienie kuli w cel – najlepiej jak wszystko to jest sprawnie zmontowane i nie gardzi zwolnionym tempem. Pewnie dlatego tak do gustu przypadła mi gra FPP Sniper Elite z roku 2005, w którą wciąż zagrywam się bez reszty. I pewnie z powodu tego wszystkiego, co przed chwilą napisałem, wybrałem się z wielkimi nadziejami do kina na nowy film z Markiem Wahlbergiem pod wiele obiecującym tytułem Shooter.

I przyznaję, pierwsza połowa filmu jest niesamowicie wciągająca. Praca snajperów pokazana jest w prologu w ciekawy i widowiskowy sposób, a intryga zapowiada się przednio. W ciągu pierwszych minut dowiadujemy się bowiem, że główny bohater jest mistrzem w swoim fachu i bez problemu może trafić nieruchomy cel w głowę z odległości ponad 1,5km, czego potrafi dokonać 2-3 ludzi na kuli ziemskiej. Mamy też obowiązkowe w każdej fabule wojenno-sensacyjnej wątki, czyli śmierć żołnierza po tym, jak pokazuje koledze zdjęcie swojej narzeczonej, oraz odmowę przyjęcia wyzwania przez głównego bohatera – nie jest źle, choć – chciał nie chciał – wedle obowiązkowego schematu. Wiadomo więc z góry, że Bob Lee Swagger (Mark Wahlberg) wezwanie do “wyprawy bohatera” ostatecznie przyjmie i… wpadnie w gigantyczne tarapaty. Pierwsza połowa – jak już wspomniałem – jest doprawdy znakomita. Nasz bohater na przykład ucieka przed policją i FBI nie mniej widowiskowo, niż to czynił Jason Bourne na ulicach Moskwy. Jest też Swagger postrzelony, krwawi i kombinuje, jakby się tu pozszywać i wyleczyć, zanim wyruszy, by wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy zrobili go w jajo i wystawili na celownik policji całego USA.

Nasz bohater jest według zamysłu scenarzysty niezwykle błyskotliwym snajperem. Scenarzysta ów stara się to udowodnić na przykładzie scenki, w której Swagger fotografuje silnik samochodu swoich zleceniodawców, a tak naprawdę robi zdjęcie po to, żeby sprawdzić numery samochodu w internecie i dowiedzieć się, z kim ma do czynienia. Jeśli nasz bohater jest tak błyskotliwy, jak mu się to przypisuje, to czemu po prostu nie zapamiętał numerów z tablicy rejestracyjnej, tylko tandetnie ściemniał agentom, że interesują go silniki dużych samochodów terenowych? Albo motyw ze spiłowanymi iglicami karabinów. W finale jest to dowodem na to, że główny bohater nie mógł strzelać ze swojego karabinu, bo przed przyjęciem zadania umyślnie zepsuł całą swoją broń. Skoro zatem przeczuwał, że być może będzie zrobiony w konia przez służby specjalne i stanie się kozłem ofiarnym, to czemu ostatecznie pozwolił się wrobić? Równie wielką, nadnaturalną wręcz inteligencję przypisuje się jego nowemu koledze. Oto młody, nieco roztrzepany agent nagle odkrywa u siebie niezwykły dar dedukcji, umiejętności bojowe oraz smykałkę snajpersko-dywersancką i walczy z naszym bohaterem ramię w ramię o prawdę, honor i ojczyznę. I niestety tu zaczyna się najsłabsza część filmu. Najsłabsza, bo naiwna, choć niesamowicie widowiskowa. Naiwna, bo oto z naprawdę niezłego akcyjniaka z ambicjami robi się coś na kształt Drużyny A. Bohaterowie dokonują zakupów w supermarkecie i już za chwilę mają gotowy stos bomb rodzaju wszelakiego, włącznie z napalmem + dokładny plan działania opracowany naprędce. Na kilku ujęciach nowy przyjaciel Swagera przechodzi szkolenie (“nadeszła chwila próby, pokaż upływ czasu, przyda się do tego montaż, z każdym ujęciem jesteś coraz lepszy” – jak śpiewano w Team America), uczy się strzelać z karabinu snajperskiego i jest zwarty i gotowy, by wraz ze swoim mentorem wymierzać sprawiedliwość.

Niestety, tak już jest niemal do końca Strzelca, gdzie początkowo inteligentne kino sensacyjne ustępuje pola naciąganej rozwałce z wątkami w stylu: “Teraz porozstawiam bomby! Jak krzyknę “wysadzaj”, to ty je wysadzisz, a odłamki trafią w tych dwudziestu facetów którzy mnie otoczyli”. Najsłabszym jednak ogniwem Strzelca nie jest zmarnowana druga połowa filmu, lecz czarny charakter grany przez Danny’ego Glovera. Chodzi Glover przed kamerą i za każdym razem, kiedy ma możność odezwać się do bohatera Wahlberga, mówi mu: “Ha ha, widzisz? Ja zawsze wygrywam! Znowu wygrałem, a ty przegrałeś, bo to ja jestem wygrany, a ty przegrany i ja jestem zwycięzcą w tej rozgrywce, bo ty musiałeś ją przegrać, a ja wygrać…”. Nawet na przesłuchaniu specjalnej komisji bohater Glovera przesadnie, irytująco wręcz eksponuje swoją pewność siebie, nie próbując nawet bronić się przed zarzutem popełnienia mordu na mieszkańcach pewnej wioski. Przez taką butę i arogancję jego postać – paradoksalnie – nie zyskuje na czerni charakteru, a zaczyna raczej ocierać się o parodię prawdziwego, rasowego, dobrze napisanego łotra. Brawa należą się prowadzącemu przesłuchanie, który kwituje zachowanie czarnego charakteru słowami: “Pana kompas moralny jest tak porypany, że może mieć pan problem ze znalezieniem swojego samochodu na parkingu”. Szkoda, że to jedyny zabawny tekst w Strzelcu, bo prób przemycenia do filmu humoru – niestety nieudanych – było więcej.

Mimo moich wielu oskarżeń pod adresem twórców, nie mogę z pełną stanowczością powiedzieć, że Strzelec jest filmem złym. Ogląda się go wszak bezboleśnie i jest na czym oko zawiesić – mówię o akcjach, nie o ciężko przystojnej kobiecie, pomagającej głównemu bohaterowi. I jest w Strzelcu kilka naprawdę fajnych scen: walka Swaggera z dwoma gliniarzami i psem, śmigłowiec “zestrzelony” naziemną eksplozją (!), czy wreszcie naprawdę niezły prolog. Mimo jednak tego, że czasu spędzonego w kinie ze Strzelcem nie uważam za stracony, stwierdzam, że wciąż czekam na naprawdę genialny film o snajperach, bo w tym zabrakło nawet klasycznego tekstu: “One shot, one kill” – słynnego motta każdego szanującego się strzelca.

Tekst z archiwum film.org.pl.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA