STRAŻNICY GALAKTYKI: CORAZ BLIŻEJ ŚWIĘTA. Wszyscy są równi, chociaż wcale nie są
Na naszych oczach dzieje się prawdziwa ewolucja. Święta Bożego Narodzenia ewoluują, stając się pankulturalnym rytem świeckim, niezależnym od jakiejkolwiek religii. Od pogańskiej tradycji, skopiowanej następnie przez chrześcijaństwo, by ją rozpropagować i uczynić sławną, aż po osadzenie w kulturze typowo świeckiej, czego jednym z wielu przykładów są Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta. Tak w skrócie wyglądała ta ewolucja, przepoczwarzanie się Bożego Narodzenia w święto dla wszystkich, a nie wybranych z jednej grupy. To w gruncie rzeczy powrót tych Świąt do źródeł, jak to górnolotnie mówią, do dziejowej i ontycznej prawdy, bo narodzenie bogów świętować powinni wszyscy, i de facto tak się już dzieje. Idea Boga przecież jest niezależna od religii, łączy kultury jako kategoria myślenia o rzeczach jeszcze nieznanych, którą mozolnie wyrywamy pierwotnym emocjom wraz z rozwojem cywilizacji i postępem wiedzy, chociaż w praktyce bywa odwrotnie. Boże Narodzenie więc w świeckiej kulturze to bardzo ciepłe i przyjemne święto wolności i szacunku międzyludzkiego. Tak w istocie jest to pokazane w Strażnikach Galaktyki, co jest bardzo przemyślane i celowe.
Od jakiegoś czasu panuje moda na kręcenie takich świątecznych suplementów do różnych cykli i franczyz filmowych związanych ze świętami – nie tylko Bożym Narodzeniem, ale np. z Halloween. Wypada to całkiem zgrabnie, ożywia znane nam postaci w zupełnie innej scenerii, często bliższej nam niż ta znana z pełnometrażowych historii. Poza tym przypomina, że lubiane przez nas postaci zamieszkują szerszą rzeczywistość obejmującą naszą fantazję, a często odkrywa coś, czego jeszcze nie wiedzieliśmy. Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta tak właśnie robią. Zdradzają pewną tajemnicę, co do której chodziły już plotki na międzygalaktycznych portalach plotkarskich, a poza tym prezentują nam Święta Bożego Narodzenia równościowo, bezreligijnie, natomiast z zaakcentowaniem, co jest ważne w relacjach międzyludzkich, nawet tych interpretowanych z punktu widzenia innych, kosmicznych cywilizacji. Tak więc, jeśli ktoś chce się odprężyć z dziećmi i w ramach snucia im opowieści o świecie pełnym nieosiągalnych poziomów wolności i niezależności, zapragnie trochę rozrywki bez religijnych konotacji, a mimo to świątecznych, ta wersja Strażników Galaktyki idealnie się do tego nadaje.
Na te krótkie historie trzeba mieć pomysł. Trochę się obawiałem, że James Gunn zrobi to sztampowo, po linii najmniejszego oporu, a tu nie zabrakło odpowiedniej dawki abstrakcji, jak na tego reżysera przystało. Głównymi bohaterami są Mantis i Drax, którzy wpadają na szalony pomysł uszczęśliwienia Petera Quilla za pomocą osobliwego prezentu – chcą mu podarować człowieka. Okazuje się, że jest to postać we wszechświecie legendarna, bo podobno uratowała wielu ludzi. Tylko ani Drax, ani Mantis nie zdają sobie sprawy z tego, że ów Kevin Bacon to aktor, a odgrywani przez niego „wielcy bohaterowie” nigdy nie istnieli. Wynikają z tego niezłe hece, co zapewne rozśmieszy widzów, jeśli tylko mają, że tak napiszę kolokwialnie, luźną gumę w majtach. Trzeba mieć dystans do tego typu historii, bo są one synkretyczne. Z przymrużeniem oka często również traktują uniwersum, w którym superbohaterowie funkcjonowali. Widzimy np. Draxa przebranego w świąteczny sweterek albo statki kosmiczne wypełnione po brzegi świątecznymi gadżetami. Czy to nie urąga takiemu Draxowi jako groźnemu przeciwnikowi, który nie patyczkuje się z wrogami? Wcale nie, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że wielu widzów może nie odebrać pozytywnie takiej formalnej zmiany przedstawiania ich ukochanych bohaterów. Generalnie jest dobrze, a Kevin Bacon wnosi do produkcji niesamowitą świeżość. No i przede wszystkim śpiewa.
Podobne:
Jak to jednak bywa w kręconych nieco „na szybko” produkcjach, producenci kalkulują i ograniczaj budżety do tego, co najbardziej konieczne. I tak niestety zabrakło Michaela Rookera w sensie fizycznym. Pojawił się jako postać animowana, jednak to zbyt mało. Rozumiem, że być może nie ma go już wśród żywych w chwili, kiedy dzieje się historia poszukiwania prezentu dla Quilla, lecz jego pojawienie się wprowadziłoby do filmu sporo zamieszania. A tak został bohaterem wątpliwej jakości animacji, która pokazuje go najpierw jako niszczyciela świąt, a potem wrażliwego Centaurianina, który tęsknił za świątecznym prezentem jak małe dziecko. Tak, to ten sam Yondu Udonta, który za kołnierz nie wylewał, likwidował bez litości swoich wrogów oraz kradł i szmuglował wszystko, co się dało, łącznie z ludźmi. A sprawa niewolnictwa jest dość wyraźnie poruszana w świątecznych Strażnikach Galaktyki.
Wracając do Bożego Narodzenia i tego, że w świeckiej kulturze jest to bardzo ciepłe i przyjemne święto wolności i szacunku międzyludzkiego bez żadnych konotacji religijnych, a tym bardziej zasadniczych z rodzaju dogmatyczno-instytucjonalnych. Tak w istocie jest pokazane w Strażnikach Galaktyki, co jest bardzo przemyślane i celowe z wyjątkiem jednej sceny. Kiedy już na Ziemi, w poszukiwaniu Kevina Bacona, Mantis i Drax lądują w multikulturowym Hollywood, podczas spaceru po ulicach wypełnionych mnóstwem dziwnych postaci natrafiają na klasyczne przedstawienie żłóbka z Jezusem, Marią i Józefem. Przez chwilę z niedowierzaniem się przyglądają temu przedstawieniu. Zwróćcie uwagę na tę scenę.
Wszyscy są równi, chociaż wcale nie są. Powinniśmy jednak dążyć do tego, żeby chociaż mieli zagwarantowane podstawowe prawa takie, jak wszyscy, niezależnie od tego, jakiej są rasy, z jakiej planety pochodzą, bo multikalendarz zawiera wiele różnych świąt, z wielu różnych światów. To najważniejszy przekaz świątecznych Strażników Galaktyki. Nie odnośmy się do nich z rezerwą tylko dlatego, że nieco się poprzebierali. Jak kiedyś mądrze napisał Jan Hartman: Wraz z naszą wewnętrzną i zewnętrzną biografią (samoobrazem, opowieścią o sobie) oraz naszym publicznym wizerunkiem (a raczej wieloma wizerunkami) te głębokie zasoby psychiczne składają się na to, kim każdy z nas jest. To samo tyczy się superbohaterów. Ich osobowości składają się z wielu warstw, interpretacji oraz wersji, bo są tworami naszej fantazji, zatem wolno im się zarówno przebrać w świąteczny golfik, jak i latać nago po wymyślonych uliczkach jakiejś marsjańskiej wsi. Święta ujęte w ten czy inny sposób, są jedną z tych hartmanowskich interpretacji, samoobrazów, opowieści o sobie, więc obrażanie się za to na bohaterów jest trochę dziecinadą. Piszę o tym dlatego, że od dawna co jakiś czas słyszę głosy w stosunku do świątecznych wersji blockbusterowych filmów – jak tak można robić, dlaczego, nie obejrzę tej szmiry, podziękuję itp. Trzeba chyba bardzo nie lubić Świąt, prawda? A poza tym, żeby się na jakiś temat wypowiedzieć, trzeba pokonać te swoje uprzedzenia i jednak wytrzymać te 30–40 minut.