SING SING. Hamlet w więzieniu [RECENZJA]
Co ciekawego można robić w więzieniu? Na przykład wystąpić w spektaklu teatralnym. Program resocjalizacji poprzez sztukę (RTA) zapoczątkowany w zakładzie karnym Sing Sing w 1996 roku nie jest jedynie prostą rozrywką dla osadzonych, ale również żywym dowodem na potencjał zbawiennej mocy sztuki – według danych organizatorów wskaźnik recydywy wśród jego absolwentów wynosi 3%, w porównaniu z 60% w skali kraju. Szkoda, że podobnej siły przekonywania co powyższe statystyki nie ma film Grega Kwedara opowiadający o tym fenomenie w formule nieco nazbyt dydaktycznej fabuły.
Sing Sing ochoczo wnika w poszczególne etapy procesu powstawania sztuki: od wykluwania się początkowych pomysłów, poprzez ciągłe twórcze negocjacje, skreślenia i dopiski, próby i potknięcia, aż po efekt, którym okazuje się nie tylko sam spektakl, ale też relacje zadzierzgnięte przez uczestników warsztatów. Z jednej strony Kwedar pokazuje bohaterów jako specyficzny kolektyw złożony z wybuchowych person uczących się współpracować; chodzić na ustępstwa, zamiast szykować się do pojedynku. Z drugiej zaś pozostaje zainteresowany każdą postacią z osobna, często stosuje zbliżenia i każe kamerze zawiesić oko na wiele wyrażających twarzach osadzonych.
Absolutną perłą – zdecydowanie wybijającą się poza raczej przeciętną resztę filmu – jest sekwencja przesłuchań do poszczególnych ról, w której wszyscy bohaterowie po kolei zagarniają ekran na chwilę dla siebie, dowodząc drzemiących w nich energii i humoru, lecz też pokazując wyraźnie odmienność poszczególnych charakterów. Ta różnorodność znajduje odzwierciedlenie w samym przedstawieniu, mieszczącym w sobie jednocześnie Hamleta, starożytnych Egipcjan, Freddy’ego Kruegera, rzymskich gladiatorów i podróże w czasie. Nieważne, że historia być może nie trzyma się kupy. Najistotniejsze w spektaklu jest to, by każdy mógł wyrazić siebie i dzięki podróży w głąb wyobraźni wyfrunąć na moment myślami za kraty więzienia; znów poczuć się prawdziwie wolnym.
Absurdalnie brzmiący spektakl Breakin’ the Mummy’s Code naprawdę powstał niegdyś w Sing Sing, a bohaterowie, których obserwujemy na ekranie, w przeważającej większości rzeczywiście wzięli w nim udział. Koncepcja twórców polega bowiem na tym, że prócz kilku wyjątków to absolwenci programu, którzy wyszli na prostą, wcielają się w sfikcjonalizowane wersje samych siebie z przeszłości, przejawiając przy tym naprawdę dobre zdolności aktorskie i dodając filmowi sporej dozy autentyczności. To nie jedyne ciekawe rozwiązanie w sferze produkcyjnej. Warto wspomnieć choćby o tym, że widoczna na ekranie wspólnota równych sobie bohaterów funkcjonowała również na planie dzieła Kwedara: każdy członek ekipy i obsady otrzymał dokładnie tę samą dniówkę. Łącznie z gwiazdą filmu – i jednym z jego producentów wykonawczych – Colmanem Domingo.
Wbrew powszechnym zachwytom wśród amerykańskiej krytyki uważam, że najjaśniejszym punktem Sing Sing wcale nie okazuje się aktor, który po Emmy za Euforię i nominacji do Oscara za Rustina znajduje się ostatnio na fali wznoszącej. Największym objawieniem filmu jest Clarence Maclin, który spośród byłych osadzonych w Sing Sing dostaje największą i najważniejszą rolę, ukazującą jego życiową przemianę. Maclin i Domingo grają rywali z czasem stających się przyjaciółmi. Dochodzi więc między nimi do wielu konfrontacji, w których emocjonalna surowość Maclina zdecydowanie wygrywa ze sprawiającą wrażenie wystudiowanej pozą Domingo. Widać w słynnym aktorze Broadwayowskiego wygę, który na zawołanie wybuchnie potokiem łez lub wystrzeli wyszukanym monologiem, nie zaś więźnia próbującego odszukać w sobie długo wypieraną wrażliwość. Podobnego zgrzytu nie dostrzegam za to w roli znanego z Sound of Metal Paula Raciego, a to dlatego, że aktor wciela się w rolę prowadzącego warsztaty, czyli kogoś spoza więziennego spacerniaka, w naturalny więc sposób odstaje od reszty obsady.
Brakuje mi w filmie Kwedara solidniej rozpisanej historii, a także reżyserskiego pazura. Intencje twórców są bez wątpienia dobre, opowieść o RTA zasługuje na uwagę, a już absolutnym strzałem w dziesiątkę jest zaproszenie do projektu autentycznych absolwentów prowadzonych w więzieniu teatralnych warsztatów. Dzięki twórcom mogli jeszcze raz poczuć się aktorami, a my możemy delektować się ich występami. Właśnie dla nich warto obejrzeć Sing Sing. Czy jednak produkcja na poziomie emocjonalnym dobrze oddaje wagę portretowanych zajęć, pokazuje, że sztuka faktycznie może odmienić życie? Mam co do tego wątpliwości. Może lepiej byłoby, gdyby Kwedar pokusił się o zrobienie dokumentu, a nie fabuły? Bo w swojej obecnej formie Sing Sing pozostaje dla mnie filmem bardziej doniosłym niż faktycznie żywo poruszającym.