search
REKLAMA
Recenzje

ŚCIGANY (1993). On the run…

Mariusz Czernic

6 sierpnia 2017

REKLAMA

Oto przykład, jak powinno wyglądać dobre kino akcji. Bez zbędnego gadania twórcy od razu przechodzą do rzeczy. Zostaje popełnione morderstwo, o które po krótkim przesłuchaniu zostaje oskarżony mąż ofiary, ceniony chirurg, doktor Richard Kimble. Rozprawa sądowa jest już tylko formalnością, wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu i lekarz nie jest w stanie się obronić. Tym bardziej, że opowieść o jednorękim mordercy nie wygląda zbyt wiarygodnie. Kimble zostaje skazany na karę śmierci. Podczas transportu do więzienia autobus wiozący więźniów ulega wypadkowi, w ten sposób Richard otrzymuje szansę udowodnienia swojej niewinności. Ucieka i podejmuje prywatne śledztwo, ale agenci federalni są tuż za nim. Rozpoczyna się wyścig z czasem i właściwa akcja filmu, która trzyma w napięciu do samego końca.

Filmowcy rozegrali akcję w sposób inteligentny i przemyślany, to znaczy bez mnożenia trupów i bez nadmiaru efektownych trików. Wprawdzie początkowa akcja z pociągiem wydaje się trochę przeszarżowana, co dobrze sparodiowano w Ściąganym (Wrongfully Accused, 1998) z Lesliem Nielsenem, ale twórcy szybko znajdują właściwy sposób, by sensacyjność historii współgrała z logiką wydarzeń. Katastrofa pociągu była zresztą najbardziej kosztowna, pochłonęła okrągły milion dolarów i z uwagi na to, że pociąg był prawdziwy, nie można było zrobić dubli. Efekty specjalne prezentują się zresztą wybornie, wykonane zostały na planie, a nie w postprodukcji, wspomagane dodatkowo przez kaskaderów. Wrażenia są większe niż podczas oglądania współczesnych akcyjniaków, wspomaganych techniką cyfrową.

Pod względem fabularnym dzieło Davisa także prezentuje się znakomicie. Intryga jest zajmująca, trzyma w napięciu między innymi dlatego, że dwaj główni antagoniści są postaciami pozytywnymi. Scenariusz oferuje jednak pełną identyfikację tylko z jednym bohaterem – tym, który znajduje się w gorszej sytuacji, osaczonym i samotnym, ściganym jak dzikie zwierzę. Richard Kimble jest lekarzem, a nie detektywem, ale okazuje się sprytny i stopniowo odkrywa prawdę. Okazuje się także osobą silną i odważną, dążącą do odkrycia prawdy za wszelką cenę, czego przykładem jest skok z zapory wprost w objęcia szalejącej wody. Chociaż sytuacja wydaje się beznadziejna, główny bohater nie zamierza się poddać. Aby doprowadzić sprawę do końca, nie może się ukrywać, musi odwiedzać miejsca publiczne, takie jak szpital, by znaleźć informacje na temat jednorękiego zabójcy. Z tego powodu jest ciągła niepewność, szybko wzrasta niebezpieczeństwo przed zdemaskowaniem. Oddział pościgowy działa błyskawicznie, a listy gończe i zdjęcia w gazetach powodują, że także wśród przypadkowych ludzi zbiegły skazaniec nie czuje się bezpiecznie.

Ponieważ Andrew Davis pracował wcześniej z Chuckiem Norrisem i Stevenem Seagalem, można było się spodziewać, że intryga kryminalna będzie dla niego pretekstem do zaprezentowania strzelanin, pościgów i walk, ale całe szczęście reżyser położył większy nacisk na elementy thrillera. Szary obywatel, tak zwany everyman (tacy najczęściej padają ofiarą wadliwego systemu), zmuszony jest stoczyć samotną walkę ze złem, z niesprawną ręką sprawiedliwości, z uporczywie mijającym czasem. Emocje są porównywalne do tych, jakie towarzyszą wysokiej klasy filmom sensacyjnym, ale nie tym współczesnym, w których obraz razi sztucznością. Dla mnie ta produkcja kończy pewien etap, który można określić jako złote czasy kina akcji (początek nurtu datuję na 1982 rok, kiedy to powstały megahity 48 godzin i Rambo: Pierwsza krew). Po roku 1993 filmowcy coraz bardziej szli w stronę pustego efekciarstwa, co sprawiało, że wrażenia nie były już tak silne. Andrew Davis brał przykład od najlepszych, między innymi od Alfreda Hitchcocka, który filmem Północ – północny zachód (1959) ustalił wzorzec dla współczesnego kina akcji. Warto też zaznaczyć, że w scenariuszu autorstwa Jeba Stuarta i Davida Twohy’ego nie chodzi o zemstę. Mimo iż główny bohater stracił żonę, nie zawładnęła nim żądza mordu – sprawiedliwość jest ważniejsza niż prywatne porachunki.

Za rolę zawziętego szeryfa federalnego Tommy Lee Jones dostał Oscara, ale to postać Harrisona Forda wzbudza największe emocje. Kluczem do sukcesu było zatrudnienie gwiazdora, który wystąpił chyba w największej liczbie filmów bijących rekordy kasowe. Trylogia Gwiezdnych wojen, trylogia Indiany Jonesa, a także Świadek (1985) Petera Weira z jedyną oscarową nominacją dla Forda i Czas patriotów (1992) Phillipa Noyce’a to są filmy, które uczyniły z aktora najbardziej dochodową gwiazdę Hollywood. Zagrał też kilka ambitnych ról, np. w Łowcy androidów (1982) i Wybrzeżu Moskitów (1986), które nie przyniosły w kasach kin spodziewanych zysków, ale w latach dziewięćdziesiątych był raczej pewniakiem. Nie tylko gwarantował zwrot kosztów, ale i solidną jakość kreacji aktorskiej. Do roli ściganego Richarda Kimble’a pasował idealnie, bowiem ma w sobie coś, co odróżnia go od B-klasowych gwiazdorów – osobowość hitchcockowskiego everymana, który nie jest bezmyślnym mięśniakiem, lecz inteligentnym i precyzyjnym człowiekiem, profesjonalistą myślącym racjonalnie i działającym z godną podziwu zręcznością.

Dziwne, że Harrisona Forda nie wyróżniono nawet nominacją do Nagrody Akademii, ale może to wynikać z faktu, że miał bardzo mocną konkurencję: Toma Hanksa (Filadelfia), Anthony’ego Hopkinsa (Okruchy dnia), Daniela Day-Lewisa (W imię ojca), Liama Neesona (Lista Schindlera) i Laurence’a Fishburne’a (rola Ike’a Turnera seniora). Tommy Lee Jones też miał silnych rywali (Ralph Fiennes, John Malkovich, Pete Postlethwaite i młody Leo DiCaprio, o którym często mówi się, iż w Co gryzie Gilberta Grape’a przeszedł samego siebie), ale wcielając się w postać nieugiętego śledczego Samuela Gerarda, zaskoczył publiczność i krytyków. Bo wcześniej tak wyrazistej i tak przekonującej roli jeszcze nie zagrał. We wcześniejszym filmie Andrew Davisa (Liberator, 1992) wystąpił jako czarny charakter, budując rolę w sposób karykaturalny, więc porównując te dwie postacie widać ogromną różnicę, a zarazem mistrzowską zdolność aktora do kreowania zróżnicowanych charakterów. Dlatego Oscar dla niego jest usprawiedliwiony. Podobnie jak brak wyróżnienia dla jego antagonisty, gdyż Harrison Ford nie zaskakuje. Bo nie wychodzi poza swoje emploi, które zaprezentował między innymi w filmach Frantic (1988) Romana Polańskiego i Uznany za niewinnego (1990) Alana J. Pakuli.

Ścigany Andrew Davisa to film, który warto obejrzeć wiele razy. Choćby po to, by docenić pracę kompozytora Jamesa Newtona Howarda. Jest ona dość dyskretna, można ją przegapić podczas pierwszego lub drugiego seansu. Szczególnie jeden motyw muzyczny wywołuje dreszcze, gdyż pasuje idealnie do dynamiki scen, genialnie zmontowanych przez zespół techników (aż sześciu montażystów brało udział przy tej produkcji). Praca operatora także zasługuje na pochwałę – triki zastosowane przez Michaela Chapmana dobrze służą opowieści, wpływają na emocje. Ten operator współtworzył największe arcydzieła Martina Scorsesego (Taksówkarz, Wściekły byk), więc jego biegłość warsztatowa nie dziwi. Ale to, co przyciągnęło widzów do kin, i to, co nie pozwala oderwać oczu od ekranów telewizora, to genialna w swej prostocie fabuła (inspirowana historią doktora Sama Shepparda). Na jej podstawie realizowano serial w latach 1963–1967. Gdy 29 sierpnia 1967 emitowano ostatni odcinek (dziś zaliczany do najlepszych finałów w historii telewizji), aż 72% odbiorników w USA było włączonych. Ojcem tego sukcesu był Roy Huggins, który wymyślił postać szlachetnego doktora Kimble’a i jego „cienia”, porucznika Gerarda (w serialu mającego imię Philip, w kinowej wersji – Samuel).

Recenzowany film to oczywiście nie tylko popis dwóch aktorów. To także szereg udanych ról drugoplanowych i epizodów. Oprócz tych, którzy mieli już spore doświadczenie, takich jak Jeroen Krabbé (mistrz drugiego planu), swoje pięć minut otrzymali również mniej znani wykonawcy, czekający na życiową szansę, np. Julianne Moore (dziś już laureatka Oscara). Producenci zapewne spodziewali się finansowego sukcesu, ale raczej nie podejrzewali, że film zostanie przyjęty z ogromnym entuzjazmem. Tym bardziej że to właściwie remake, nie oferujący oryginalnych rozwiązań. Mimo iż akcja zmierza do określonego punktu, jedynego słusznego finału, czyli zdemaskowania rzeczywistych winowajców, to historia ma wydźwięk pesymistyczny. System sprawiedliwości jest nieskuteczny i każdy powinien liczyć tylko na siebie. Wypowiedziane przez porucznika Gerarda słowa „I don’t care!” to pierwsze, co przychodzi człowiekowi do głowy, gdy ktoś potrzebuje pomocy. Opinie po premierze były w zdecydowanej większości pozytywne, a ostatecznym potwierdzeniem wysokiej jakości przedsięwzięcia było siedem nominacji do Oscara i jedna statuetka. Czas pokazał, że film – tak jak jego bohater – jest nie do zdarcia. Można go oglądać wielokrotnie, nie znajdując w nim słabych stron.

korekta: Kornelia Farynowska

Mariusz Czernic

Mariusz Czernic

Z wykształcenia inżynier po Politechnice Lubelskiej. Założyciel bloga Panorama Kina (panorama-kina.blogspot.com), gdzie stara się popularyzować stare, zapomniane kino. Miłośnik czarnych kryminałów, westernów, dramatów historycznych i samurajskich, gotyckich horrorów oraz włoskiego i francuskiego kina gatunkowego. Od 2016 „poławiacz filmowych pereł” dla film.org.pl. Współpracuje z ekipą TBTS (theblogthatscreamed.pl) i Savage Sinema (savagesinema.pl). Dawniej pisał dla magazynów internetowych Magivanga (magivanga.com) i Kinomisja (pulpzine.pl). Współtworzył fundamenty pod Westernową Bazę Danych (westerny.herokuapp.com). Współautor książek „1000 filmów, które tworzą historię kina” (2020) i „Europejskie kino gatunków 4” (2023).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA