SAMARYTANKA. Mroczna strona dojrzewania
Kim Ki-duk to reżyser osobliwy nawet jak na azjatyckie kino, w którym aż roi się od twórców przekraczających granice dobrego smaku, igrających z gatunkami, rozbijających tradycyjną narrację czy ignorujących obyczajowe tabu. Ta osobliwość koreańskiego reżysera bierze się w moim odczuciu nie tyle z zamiłowania do przełamywania przyzwyczajeń widzów, ile z całkowitego ignorowania jakichkolwiek zastanych ram filmowej twórczości. Kim Ki-duk sprawia wrażenie, jakby nie tyle przekraczał normy rządzące odbiorem dzieła sztuki kinematograficznej, ile po prostu był ich nieświadomy. Tak jakby wynajdował kino od początku…
Przyjmując postawę Adama celuloidu, proroka, mnicha, niezrozumianego mistrza, Kim Ki-duk wiele ryzykuje. Kiedy wyznacza się samemu sobie rolę odnowiciela sztuki filmowej, łatwo popaść w autoparodię, banał, pretensjonalność. Filmy Koreańczyka bywają obciążone wszystkimi wymienionymi wadami. Samarytanka to jednak jedno z jego szczytowych osiągnięć; dzieło, w którym śmiały, wręcz obrazoburczy temat idzie w parze z precyzją realizacji, a sugestywna metaforyka nie tonie w bełkotliwym moralizowaniu.
Bohaterami opowieści Kim Ki-duka są zazwyczaj ludzie wykluczeni. Poza główny nurt życia mogły ich wypchnąć zarówno bieda, jak to się dzieje w przypadku kloszardów z Krokodyla, jak i szaleńcze uczucie unieważniające powszechnie akceptowane formy zachowań (Pusty dom, Czas). W Samarytance dwie nastolatki łączy niemal obsesyjna przyjaźń. Jae-Yeong zarabia, sypiając z dojrzałymi mężczyznami, Yeo-Jin zgadza się umawiać ją z klientami. Pieniądze mają posłużyć dziewczynom na opłacenie podróży do Europy. Jae-Yeong oddaje się jednak nie tylko dla zysku. Sprawia wrażenie, jakby szaleńczo szukała uczucia. Kiedy jedno ze spotkań kończy się tragicznie, Yeo-Jin postanawia poumawiać się na schadzki ze wszystkimi klientami zmarłej przyjaciółki. Z każdym kolejnym mężczyzną strata zaczyna boleć coraz mniej. Któregoś dnia ojciec-policjant, prowadzący w motelu śledztwo w sprawie zabójstwa nieletniej prostytutki, zauważy Yeo-Jin przez okno…
Samarytankę można zapewne czytać na wiele sposobów. To film o seksualnych obsesjach, emocjonalnym okaleczeniu, naznaczonych piętnem tragedii (Yeo-Jin chowa się bez matki) relacjach między ojcem a córką… Dla mnie dzieło Kim Ki-duka to osobliwa opowieść o dojrzewaniu, perwersyjny Bildungsroman, którego główną bohaterką jest Yeo-Jin. O Jae-Yeong właściwie nic nie wiemy, dziewczyna nie podaje telefonu rodziców nawet na łożu śmierci. Ma wiecznie nieobecne spojrzenie, z jej twarzy nie schodzi uśmiech. Nigdy się nie złości. Można odnieść wrażenie, że jest wysłannikiem z innego świata, gdzie nie obowiązuje ziemska moralność. Albo wytworem fantazji Yeo-Jin – pytanie tylko, czy uosabia jej mroczną czy jasną stronę?
Podobne wpisy
Samarytanka porusza nie tylko szokującą historią, w której tradycyjny porządek moralny zostaje wywrócony na nice, ale również dzięki odpowiadającej jej stronie wizualnej. Pieczołowicie zakomponowane kadry i oszczędny montaż przywodzą na myśl Sonatinę i kilka innych wybitnych filmów Takeshiego Kitano (jedna z części filmu Kim Ki-duka nosi zresztą tytuł Sonata). I podobnie jak u japońskiego reżysera, ascetyczna forma podkreśla wybory tak dramatyczne, że można ich dokonywać wyłącznie w milczeniu. Dlatego też ostatnie sekwencje Samarytanki rozgrywają się właściwie bez słów…
Tekst z archiwum film.org.pl.