SALT (2010)

Słaby film wczoraj widziałem. Nie był to jednak film polski, jak wielu może przypuszczać, ale mocno reklamowany film naszych przyjaciół zza wielkiej wody. Nie był to też jednak film całkiem amerykański, gdyż przy jego realizacji pracował znany w niektórych kręgach, niegdyś znakomity aktor, a nie tak znowu dawno statysta z „Dwóch stron medalu” i etatowy jeździec z galerii „Zachęta”, Daniel Olbrychski. Wydawałoby się, że Phillip Noyce (pan reżyser) mając do dyspozycji naszą, światowego formatu gwiazdę i asystujących jej podrzędnych amerykańskich wyrobników jak Angelina Jolie czy Liev Schreiber, nakręci przynajmniej film przeciętny. Jakież było więc moje zaskoczenie, gdy oczom mym ukazała się kiczowata, przekolorowana produkcja dla śliniących się nastoletnich chłopców. Ale zacznijmy może od początku.
Korea Północna. W odizolowanym od świata kraju, w odizolowanym od społeczeństwa więzieniu, widzimy blondwłosą Evelyn Salt maltretowaną przez żołnierzy reżimu, słusznie podejrzewających ją o szpiegostwo. Amerykański rząd naciskany przez upierdliwego Niemca, męża Evelyn, wbrew swoim zasadom zgadza się na wymianę jeńców. Mijają dwa lata. Ciągle pracująca w CIA Salt zostaje wytypowana do przesłuchania rosyjskiego dezertera – Wasilija Orłowa (w tej roli nasz Olbrychski). Ten informuje ją, że na terenie Stanów Zjednoczonych działa w uśpieniu rosyjski szpieg, który już od wielu lat czeka na rozkaz z Rosji, mający być początkiem realizacji planu zniszczenia USA. Wszystko ma się zacząć od zabójstwa… prezydenta Rosji akuratnie przebywającego w Nowym Jorku. A szpieg-morderca, który ma tego dokonać, ma na nazwisko Salt. Evelyn Salt.
Pierwsze 15 minut filmu, streszczone w powyższym akapicie, choć nieco zabajone stylizowanym na baśniową przypowieść zeznaniem Orłowa, zapowiada ciekawe kino sensacyjno-szpiegowskie, skrojone na miarę Jasona Bourne’a. Jednak to, co następuje po nich, da się streścić w pięciu słowach: ucieczka, pościg, zamach, ucieczka oraz twist. Pomiędzy te wyrazy scenarzysta Kurt Wimmer (znany z reżyserii kapitalnego „Equilibrium” oraz pokracznego „Ultraviolet”) rękoma reżysera wplata niekończącą się serię nieprawdopodobnych, ciężkich do przełknięcia popisów akrobatycznych Angeliny i nieudolności wszystkich dwu-, trzy- i czteroliterowych agencji: CIA, FBI, SS oraz NYPD. Geniusz i kunszt niepozornej Evelyn wytłumaczony jest oczywiście li i wyłącznie niezgrabnym SMS-em, jaki odbiera jeden z agentów CIA, a jej pomysłowość chyba jedynie wielogodzinnymi seansami MacGyvera. Niech przykładem totalnego, nieposkromionego absurdu będzie 20-minutowy pościg (znany z trailera!), podczas którego Salt robi wyrzutnię rakiet z nogi od stołu i gaśnicy, następnie biega po ścianach i wspina się po budynkach, skacze po pędzących ciężarówkach na autostradzie (wielokrotnie upadając z ogromnych wysokości), zatrzymuje jedną ręką rozpędzonego motocyklistę i cały uszczerbek na zdrowiu jaki odnosi to zadrapanie na wysokości biodra, które opatruje sobie podpaską. Scenariuszowo więc film leży.
Podobne wpisy
Aktorstwo stoi na wysokim poziomie, znanym z takich produkcji jak np. „Resident Evil: Apokalipsa” czy „Transformers: Zemsta Upadłych”. Brzydko się starzejąca Angelina dwoi się i troi, by swoim przecudacznym wygibasom nadać nutkę dramatyzmu, ale wychodzi jej to dość pokracznie. Liev Schreiber gra właściwie samego siebie (co nie jest niezwykłe, jeśli chodzi o tego aktora), a nasz Daniel Olbrychski… Cóż, po aferze zwiastunowej (głos Olbrychskiego w jednym z trailerów do filmu został zdubbingowany) oraz premierowej (polska prasa donosiła, że pana Daniela nie zaproszono na pokaz, co okazało się nieprawdą) spodziewałem się dramatu pokroju jego występów w wymienionym we wstępie polskim serialu. O dziwo, Olbrychski okazał się być najjaśniejszą stroną filmu – jego postać przedstawiona jest dość wiarygodnie, a on sam zaskakuje nie tylko świetną sceną przesłuchania, ale i następną, w której daje popis na miarę Kmicica, choć nieco krótsza szabelką. Szczerze mówiąc, w pewnym momencie byłem wręcz dumny z popisów 65-letniego aktora – niestety, sam jeden filmu nie uratował.
Czy warto wybrać się na ten film do kina? Tak, ale tylko i wyłącznie za bilet w cenie bardzo promocyjnej (może by tak w środę?), gdyż dwudziestu polskich złotych jest niestety niewart. Nastolatkowie, do których film jest przede wszystkim skierowany, i tak wejdą na ulgowe. Przed samym seansem nawet oni jednak będą zmuszeni wyłączyć szare komórki, spuścić zasłonę pobłażania na siermiężny scenariusz i powoli przesuwać trybiki w głowie, aby za szybko nie rozpracować końcowego twistu. Bo tak prawdę rzekłszy, już po 10 minutach seansu wiadomo co się będzie działo w końcówce. Porównując z innymi akcyjniakami tego kończącego się już lata (wyłączając z listy „Incepcję” oczywiście) „Salt” i tak wypada całkiem nieźle. A całkiem nieźle, to mniej więcej cztery punkty w dziesięciostopniowej skali.
Tekst z archiwum film.org.pl