WIELKIE OCZY
Na przestrzeni całej swojej reżyserskiej kariery Tim Burton proponował nam kolejne fantasmagorie. Abstrahując od jakości poszczególnych filmów jest to twórca o prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym stylu. Jego charakteru pisma nie pomylisz z żadnym innym. Burton to fantasta uciekający w swoich produkcjach we własną wyobraźnię. To dorosłe dziecko uwielbiające taplać się w scenograficznym przepychu i gotyckim klimacie. Burton jest estetą zainteresowanym przede wszystkim stroną wizualną filmów, dlatego tak chętnie współpracuje z Johnnym Deppem, który z radością zakłada na siebie kolejne maski. Dzięki temu może ukryć coraz słabszy aktorski warsztat, a Burtonowi i tak głównie zależy na tym, by był częścią ekstrawaganckiego tła. Bo autora Batmana zazwyczaj nie interesuje osobowość bohaterów – oni są tylko pretekstem do tego, by reżyser mógł nas przeprowadzić przez wykreowany w swojej głowie świat. Zazwyczaj to kino puste i efekciarskie. Mam problem z twórczością Tima Burtona, zbyt często jestem nią rozczarowany.
Nie wątpię jednak, że ten twórca zapisał się już w historii. Tworzy kino osobne, nawet własny podgatunek – to rzadko spotykane osiągnięcie w ramach hollywoodzkiego systemu produkcji. Reżyser Edwarda Nożycorękiego wywalczył sobie silną pozycję. Ja jednak niechętnie wracam do jego imaginarium – zazwyczaj wyłącznie z czysto kronikarskich pobudek. Wreszcie doczekałem momentu gdy sam Burton zdecydował się zmienić i zrobić coś nowego. Może nie zatrzasnął brutalnie drzwi do swojego Świata, ale wyraźnie je przymknął. Wyszedł na tym znakomicie.
Wielkie oczy niepozbawione są burtonowskiej kreacyjności. Tym razem jednak tylko uzupełnia ona pierwszorzędny, psychologicznie wiarygodny, małżeński dramat. To najlepszy film Tima Burtona od premiery Eda Wooda w 1994 roku. Z tym tytułem łączy go nie tylko fakt, że oba są filmami biograficznymi. Kręcąc je reżyser starał się, w miarę możliwości, stąpać po ziemi trzymając swoją wyobraźnię na wodzy. Najważniejsze jest to, że za scenariusze do obu tytułów odpowiadają współpracujący ze sobą scenarzyści – Scott Alexander i Larry Karaszewski (są autorami jeszcze między innymi Skandalisty Larry’ego Flinta i Człowieka z księżyca). Duet ten pisze wnikliwe i niebanalne biografie: łączące nieproste portrety psychologiczne postaci z uważną obserwacją ówczesnej sytuacji społecznej. To biografie jakich kino potrzebuje. Ich scenariusze pozwalają aktorom stworzyć kreacje, z którymi często są później utożsamiani, które przynoszą im branżowe nagrody oraz uznanie krytyki.
Nie inaczej jest w przypadku Wielkich oczu. Margaret Ulbrich (Amy Adams) jest rozwódką. Poznajemy ją niedługo po tym jak rozstaje się z mężem, teraz jeździ z kilkuletnią córeczką (Delaney Raye) po Ameryce poszukując pracy. W końcu trafia do San Francisco, gdzie zostaje zatrudniona w fabryce mebli. Lata 50. w USA nie były łatwe dla kobiet, które były całkowicie podporządkowane mężczyznom. To oni byli jedynymi żywicielami domu, głowami rodziny i przywódcami. Kobiety miały prasować, myć naczynia, opiekować się dziećmi, ładnie wyglądać i ładnie pachnieć. Być do towarzystwa, nigdy nie decydować. Globalne feministyczne ruchy swój początek będą miały dopiero w następnej dekadzie. Powojenne Stany Zjednoczone na płaszczyźnie politycznej zżerane były od środka przez obłąkany antykomunistyczny maccartyzm, a w sferze obyczajowej nierówność płci była obowiązującą normą. Margaret nie mogła więc liczyć na żadne wymierne wsparcie.
Karaszewski, Alexander i Burton przed właściwym zawiązaniem akcji lokują główną bohaterkę na społecznej drabince. W Wielkich oczach reżyser Powrotu Batmana bezkompromisowo rozlicza się z tamtym niechlubnym okresem amerykańskiej historii i również manifestuje swoje poglądy polityczne. Tim Burton do tej pory nie nakręcił filmu w aż takim stopniu zaangażowanego ideologicznie. I na tej płaszczyźnie wyczuwalna jest reżyserska pasja. Burton kpi z kapitalizmu potrafiącego zmienić człowieka w monstrum. Chciwość, którą utożsamia Walter Keane (Christoph Waltz) łamie mu kręgosłup moralny. Keane w interpretacji Waltza to postać wyciągnięta z kreskówki, groteskowa i krzykliwa, a aktor czasami osiąga nawet poziom autoparodii. Jego rola na pewno może drażnić i męczyć przez ekspresyjność mimiki i dosadność gestów. Wydaje mi się jednak, że odnajduje się on w tym świecie. Kilka przesadnie zagranych scen przeplata momentami wybitnymi, nadającymi filmowi lekkość i humor – pełnymi energii i emocji. Postać Waltza często wydaje się być wręcz sztuczna – jakby pochodziła z innego filmowego świata. Taki też jest odgrywany przez niego bohater, który nieustanne kreuje się, udaje i przybiera maski. Aktor chwilami zagrywa się na śmierć. Burton pozwolił Waltzowi bawić się to rolą. To była dobra decyzja. Obaj wygrali.
Twórcy stawiają zagubioną Margaret – początkującą malarkę sprzedającą w weekendy portrety swojej córki – na z góry straconej pozycji. Mimo nieanonimowego i unikatowego stylu nie ma szans, jako przedstawicielka płci pięknej, przebić się na rynku. Malarstwo to dziedzina sztuki przynależna mężczyznom: oni tworzą jego historię, oni płacą za obrazy, oni je oceniają. Margaret poznaje hobbistycznego malarza Waltera Keane’a sprzedającego swoje prace stoisko obok. Keane jest również pośrednikiem przy sprzedaży nieruchomości – na brak pieniędzy nie narzeka, ma jednak ambicję zostać artystą. Oboje szybko się w sobie zakochują, odnajdują wspólny język, oboje są sobie potrzebni: Margaret przyjmuje jego nazwisko. Teraz będzie mogła utrzymać córkę, a Walter dzięki obrazom żony zacznie na sztuce zarabiać.
Walter nie tylko jest doskonałym biznesmenem i PR’owcem, to również koniunkturalista i oszust. Od samego początku zaczyna przypisywać sobie autorstwo sprzedawanych za spore pieniądze dzieł żony. Na obrazach widnieje podpis „KEANE” – nikt nie ma wątpliwości, że podpisane są one męską ręką. Gdy Walter otwiera galerie, odbiera czeki za kolejne płótna i sprzedaje mediom swój wizerunek artysty-pioniera, Margaret siedzi zamknięta w pracowni pracując na sukces męża.
Podobne wpisy
Konflikt między obiema stronami ma solidne emocjonalne fundamenty. Burton konsekwentnie przesuwa granicę uległości Margaret. Na ile ona się jeszcze zgodzi? Co jeszcze pozwoli sobie odebrać? Reżyser testuje naszą cierpliwością ponieważ malarka jest coraz bardziej upokarzana. Nie prowokuje to z jej strony żadnego buntu czy sprzeciwu . Ulega i zgadza się na autorytarnie wprowadzony przez jej męża układ. Amy Adams brawurowo odgrywa rodzącą się w niej frustrację i rozczarowanie. Długo ukrywa to przed otoczeniem – nawet własną córką. Sama wręcz stara się siebie przekonać, że „to tak musi wyglądać”. Jej Margaret Keane jest wewnętrznie złożona i pełna subtelności. Pod względem charakterologicznym Margaret to postać biegunowo inna od Waltera – delikatna i przestraszona. Dzięki temu ekran aż iskrzy, gdy w końcu słyszymy pierwsze kłótnie spowodowane konfliktem interesów.
Tim Burton wrócił do bardzo wysokiej formy. W Wielkich oczach mierzy się z poważną problematyką i zadaje istotne pytania: o istotę twórczości, o status sztuki, o rolę jaką ma pełnić krytyka. Ma za sobą dwójkę aktorów w szczytowym momencie karier, którzy nadają ton współczesnemu kinu oraz wybornych scenarzystów od lat mierzących się w swoich tekstach z amerykańską historią. Jest jeszcze multum intrygujących obrazów z dziećmi o wielkich, szeroko otwartych oczach. Warto się im przyjrzeć, bowiem można je utożsamiać z nową perspektywą jaką przyjął reżyser. Tim Burton nareszcie spojrzał na świat inaczej. Bardzo bym nie chciał, by jeszcze kiedykolwiek zmrużył powieki.