Wenus w futrze
W karierze każdego wielkiego twórcy prawie zawsze daje się wyróżnić pewne cechy wspólne jego twórczości; stałe elementy, które na przestrzeni lat przewijają się przez jego prace. Problem pojawia się wtedy, gdy dana kariera robi się wyjątkowo długa – analiza kolejnych jej punktów skupia się w pewnym momencie na owych powtarzalnych elementach w równym stopniu, co na samym dziele, a w skrajnych przypadkach nawet i bardziej. Niestety, zdaje się, że Roman Polański właśnie przekroczył tę granicę.
Dlatego też dosyć trudno mi pisać o jego nowym filmie: Wenus w futrze to właściwie przebieżka po całej karierze polskiego reżysera – po wszystkich jego fascynacjach, zainteresowaniach, tendencjach, ulubionych tematach i stylach opowiadania. Z jednej strony mnie to cieszy, bo jest powód, dla którego Polański jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Z drugiej boli i chyba niestety bardziej boli niż cieszy, bo nie ma nic gorszego niż wielki twórca, który przez czynniki właściwie niezależne od niego nie potrafi się rozwinąć ponad pewien poziom.
Każdy, kto zna filmografię polskiego reżysera z łatwością dostrzeże w Wenus w futrze elementy, które od zawsze jej towarzyszyły: mamy więc po raz kolejny rozgrywającą się na zamkniętej przestrzeni z towarzyszeniem kilku jedynie aktorów (Nóż w wodzie, Wstręt, Dziecko Rosemary, Lokator, Śmierć i dziewczyna, Rzeź) adaptację sztuki teatralnej (Makbet, Śmierć i dziewczyna, Rzeź), mamy naznaczony intensywną seksualnością motyw zdobywania kontroli nad drugą osobą, dominacji i uległości (etiuda Gruby i chudy, Nóż w wodzie, Matnia, Gorzkie gody, Śmierć i dziewczyna), przyjmowania ról i zmiany płci (Matnia, Lokator), a jeden kadr z nożem jest niemalże dosłowną kalką z podobnego ujęcia z ostatniej sceny Dziecka Rosemary. A jaka tym razem historia stała się dla Polańskiego okazją do poruszenia tematów fascynujących go od początku reżyserskiej kariery?
Ano skromna i wyciszona, nawet jak na jego standardy. Wenus w futrze jest adaptacją sztuki teatralnej amerykańskiego dramaturga Davida Ivesa o tym samym tytule, która z kolei została zainspirowana powieścią Leopolda von Sacher-Masocha z 1870 roku. Powieści nie czytałem, jednak powszechnie wiadomo, że od nazwiska tego austriackiego pisarza wziął się termin “masochizm”, a Wenus… jest jego najbardziej znanym dziełem. Tak – to wypełniona seksualnymi (wtedy jeszcze) patologiami historia z bohaterem, z którym, jak się wydaje, utożsamić się może niejeden teatralny czy filmowy reżyser.
Utożsamia się z nim również bohater sztuki Davida Ivesa, która z literackim pierwowzorem nie ma jako takiego fabularnego związku: oto bowiem znajdujemy się w teatrze, w którym reżyser tejże scenicznej adaptacji przesłuchuje kolejne kandydatki do roli ucieleśniającej Wenus Wandy. Wszystkie okazują się pozbawionymi talentu idiotkami, aż wreszcie przychodzi ta jedna, która idealnie ucieleśnia mityczną Wenus i z satysfakcją usidla reżysera przejmując nad nim całkowitą kontrolę – zarówno fizycznie jak i psychicznie. Nagle okazuje się, że osobowości obojga jak ulał pasują do fikcyjnego dramatis personae – podobnie jak bohater sztuki reżyser pragnie być zdominowany, a Wanda-Wenus jest pałającą żądzą zemsty, ociekającą perwersją damą. Sztuka staje się czymś więcej niż sztuką, oboje bowiem zaczynają w nią wierzyć, a odgrywane przez nich sceny zyskują całkowicie nowy wymiar.
Tę właśnie historię Polański zdecydował się przenieść na ekran. W rolę reżysera wcielił się Mathieu Amalric, a przesłuchiwanej aktorki – żona Polańskiego w prawdziwym życiu Emmanuelle Seigner, którą mogliśmy już zobaczyć w paru filmach Polaka. Patrząc na fabułę nietrudno tu dostrzec elementy, które go do tej historii przyciągnęły: motyw nasączonej wulgarną erotyką dominacji i masochistycznej uległości pojawiał się już w jego twórczości wielokrotnie, najbardziej w “Gorzkich godach”, w których zresztą również zagrała Seigner – i to równie wyuzdaną rolę.
O ile jednak poruszane w Wenus… motywy zdradzają pewne zmęczenie materiału, o tyle sama realizacja pozostaje niezmiennie wybitna. Niesamowite jest wyczucie przestrzeni i dynamiki obecne w ostatnich filmach Polańskiego; świeżość zastosowanych chwytów reżyserskich, błyskotliwe pomysły inscenizacyjne i niezrównana intuicja do aktorów (choć, umówmy się, w tym wypadku miał ułatwione zadanie). Doprawdy, w ani jednym elemencie jego ostatnich dokonań nie widać, że Polak skończył niedawno osiemdziesiąt lat – Wenus… mogłaby równie dobrze wyjść spod ręki świeżo upieczonego absolwenta szkoły filmowej, tak jest świeża i dynamiczna. A przecież nie jest to historia do zrealizowania łatwa – z uwagi na zamkniętą przestrzeń wymaga ciągłych zmian ustawień kamery, odpowiedniego pokierowania obsadą tak, aby dialogi dźwięczały, a obecny w historii subtelny humor odpowiednio wybrzmiał. To wszystko jest tutaj obecne i, jak zwykle u Polańskiego, nie zawodzi.
To, co zawodzi to zakończenie: niepotrzebnie symboliczne, a jednocześnie rażąco dosłowne (tak, dziwne połączenie, ale gdy zobaczycie film zrozumiecie o co mi chodzi) i niedopowiadające tych rzeczy, które – wydawać by się mogło – dopowiedzieć powinno. Pozostawiające parę spraw niepotrzebnie niejasnych, bohaterów w impasie, a widzów z uczuciem zwyczajnego niedosytu. Przez prawie cały (niedługi) czas trwania Wenus w futrze jedzie na pełnym biegu, nie daje odetchnąć i zwiększa obroty… po to by w ostatnich minutach pozostawić całość w niezręcznym zawieszeniu – do tego z tą wspomnianą uwierającą dosłownością. To, że sztuka prawdopodobnie kończy się tak samo, nie jest tu żadnym usprawiedliwiem: obowiązkiem adaptatora jest przecież wygładzić te elementy, które jego zdaniem tego wymagają. Pozostawione w tej formie zakończenie filmu jest zwyczajnie mało satysfakcjonujące – i do tego stanowi niemal dokładną kopię ostatniej sceny Matni.
Niestety pewnego rodzaju wtórność zawsze była wadą filmografii Polańskiego – to powód, przez który nigdy nie potrafiłem docenić takiego przykładowego, fantastycznie zresztą wyreżyserowanego, Lokatora – stanowiącego dosłowną wręcz transpozycję wszystkich motywów i wątków żywcem wyjętych ze Wstrętu. Dlatego też oglądanie ostatnich dokonań Romana Polańskiego jest dla mnie osobiście bolesne – mimo, że doceniam nie zdradzającą ani trochę wieku reżysera formę tych filmów.
Nie bez kozery mówi się o nim, że to najbardziej amerykański z polskich reżyserów, niewielu jednak zastanawia się nad implikacją tego stwierdzenia. Nie tylko ze względu na fascynacje i styl Polakowi najbliżej do Hollywood, ale również pod względem osobowości – Polański nigdy nie był autorem z prawdziwego zdarzenia, a od pewnego momentu swój talent objawiał najpełniej jako reżyser do wynajęcia. Zawsze potrzebował materiału, na którym mógłby pracować i wtłoczyć w niego swoje obsesje, ale nigdy sam fabuł nie wymyślał. Te oryginalne, które współtworzył wiele lat temu z Gerardem Brachem, już dawno spełniły swoje zadanie.
Hollywood dawało mu to, czego Europa nigdy nie była w stanie – nie tylko produkcyjną infrastrukturę, ale przede wszystkim historie, które bezbłędną realizacją potrafił zamienić w najwybitniejszych przedstawicieli swoich gatunków. I to właśnie te gatunkowe ramy nie pozwalały mu w pełni zanurzyć się w jego fascynacjach, temperowały jego seksualno-perwersyjne obsesje artystyczne. Zabawne, bo przecież tak wielu amerykańskich reżyserów marzyłoby o pracy w Europie dzięki swobodzie, jaką daje. Ale na tym etapie kariery swoboda jest chyba ostatnią rzeczą jakiej Romanowi Polańskiemu trzeba.
Za każdym razem gdy wypuszczało się go z zaciśniętych kleszczy komercji Hollywood, powracał on do motywów do cna już przez siebie wyeksploatowanych. Na każde Dziecko Rosemary przypadało jedno Co?, na każde Chinatown – jeden Lokator. Nie oznacza to, że były to złe filmy, podobnie jak i Wenus w futrze nie jest złym filmem – szkoda tylko, że martwym pod względem ideowym, szkoda, że tak wyraźnie pokazującym czego i jak niewiele Polańskiemu byłoby trzeba by w wieku osiemdziesięciu lat nadal rozdawał karty światowego kina.
Ale na jego powrót do Hollywood jest już za późno – na skutek absurdalnej sprawy karnej Amerykanie od wielu lat z góry odrzucają każdy film Polańskiego, a ostatnie, co może zrobić ociekająca seksualną perwersją Wenus… to odmienić ten stan rzeczy. Po raz kolejny będzie się próbowało (zresztą już się to robi) poprowadzić tak znienawidzone przez Polaka analogie między filmem, a jego osobą (zwłaszcza, że grający reżysera Amalric jest do niego podobny fizycznie, co on zresztą sam przyznaje). Dobrze przynajmniej, że jego następny projekt – osadzona w XIX wieku historia niesłusznie skazanego za szpiegostwo żydowskiego kapitana francuskiej armii, Alfreda Dreyfusa – odświeży nieco filmową formę Polańskiego; mam też nadzieję, że zdobędzie fundusze, które pozwolą na jego realizację w więcej niż dwóch zamkniętych pomieszczeniach. Oby.
Tego sobie, jemu i Wam życzę.