VOLTA. Recenzja nowej komedii Juliusza Machulskiego
W słynnym skeczu kabaretu TEY Zenon Laskowik zadaje swemu estradowemu koledze, Bohdanowi Smoleniowi przebranemu za kobietę, znamienne pytanie: „czy pani jeszcze może?”. Przed pójściem do kina na Voltę Juliusza Machulskiego cisnęła mi się na usta parafraza tego pytania, kierowanego do reżysera wprost: „Panie Machulski, czy pan jeszcze może?”. Bo patrząc na ostatnie jego dokonania pokroju Ambassady czy Kołysanki, można mieć co do tego wątpliwości. Po seansie Volty nie potrzebuję już szukać odpowiedzi. Sprawa jest bowiem jasna. Machulski jeszcze może, ale wciąż nie tak, jak mógł kiedyś.
W swojej najnowszej komedii Juliusz Machulski wrócił do tematyki, w której zawsze czuł się najlepiej (jakby chciał dać do zrozumienia, że tym razem nie chce popełnić błędu). Mowa oczywiście o sensacyjnych historiach traktujących o wielkich przekrętach, w których centrum stoją bohaterowie. Ale w tym wypadku nie jest to jedyny aspekt powrotu do korzeni. Kolejny bowiem widoczny jest już na poziomie tytułu. Machulski zawsze lubił stawiać na jednowyrazowe, dźwięczne i wbijające się w pamięć tytuły. Choć należy to raczej traktować w ramach ciekawostki, twórca przejawiał także słabość do literki V – najnowsza Volta jest już bowiem czwartym tytułem w dorobku polskiego reżysera zaczynającym się na tę anglojęzyczną literkę.
Tym razem tytuł wziął się od nazwiska głównego bohatera. Bruno Volta to spin doctor, spec od wizerunku, będący z socjotechniką za pan brat, który, jak mówi o nim jego dziewczyna, „zamienia ćwoków w ludzi”. Pewnego razu koleżanka tejże dziewczyny, Wiki, znajduje w kamienicy, którą otrzymała w spadku, niezwykle drogocenny artefakt. Przebiegły Volta nie cofnie się przed niczym, by wykorzystać okazję do wielomilionowego zarobku, dlatego wraz ze swym ochroniarzem knuje intrygę mającą na celu przejęcie artefaktu. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że tajemnicza Wiki… także potrafi grać vabank.
W jednej ze scen główny bohater tłumaczy swojej dziewczynie, że na świecie istnieje tylko pięć procent inteligentnych ludzi – bo cała reszta to ci, którzy za nimi podążają. Bynajmniej nie mam zamiaru usadawiać reżysera po jednej ze stron – scenariuszowi, który napisał, nie można odmówić ambitnego zamiaru przywrócenia sobie świetności poprzez kroczenie po sprawdzonych ścieżkach. Problem w tym, że – idąc tokiem myślenia głównego bohatera – dokonano tego kompletnie bez wiary w inteligencję widza. Wijący się w intrygach scenariusz posiada kilka bardzo istotnych dziur logicznych, które można dostrzec tylko po zapoznaniu się z fabularnymi zwrotami. Rzetelność nie pozwala mi ujawnić, które fragmenty nie pasują do reszty, by nie psuć wam zabawy, zdradzę tylko, że rzecz leży u podstaw finałowego przekrętu. Całkowicie nie trafia do mnie także przesłanie, wedle którego nikt nie jest wolny od manipulacji, nawet socjotechniczny spec – kto jak kto, ale akurat on byłby w stanie zapobiec zaprezentowanemu w filmie obrotowi spraw.
Podobne wpisy
Ale urąganie inteligencji widza, paradoksalnie, nie jest jeszcze największym problemem tego filmu. Bo ten zasadza się w tym, że Volta jest komedią, która nie śmieszy, i widowiskiem, którego dynamizm zamiast angażować – nudzi. Żarty są czerstwe jak kilkutygodniowy chleb i gdyby nie charyzma aktorów, potrafiących dodać blasku nawet najcięższemu sucharowi, przełknięcie komizmu byłoby praktycznie niemożliwe. To między innymi zasługa drugoplanowej kreacji Jacka Braciaka, który z właściwym sobie minimalizmem wciela się w prowadzonego przez Voltę kandydata na prezydenta, śniącego o przywróceniu monarchii. To także, albo przede wszystkim, zasługa Andrzeja Zielińskiego, który jako chytry i zabójczo inteligentny Bruno Volta jest po prostu niezwykle przekonujący. Aż dziw, że aktor z takimi możliwościami przez wiele lat pozostawał w cieniu swych bardziej popularnych kolegów z branży.
Obie te postacie dobrze radzą sobie w wątku pobocznym, dotykającym spraw wizerunkowych sztuczek obecnych w naszej (głównie politycznej) rzeczywistości; wątku, który, o dziwo, wydaje się najciekawszy. Główna oś fabularna zakłócana jest bowiem przeróżnymi retrospektywami, dotyczącymi losów filmowego MacGuffina. Raz, że trwają one zbyt długo, dwa, nie wnoszą do historii nic wartościowego poza daniem możliwości znanym aktorom do występu epizodycznego (znamienne, że łączny czas występów Roberta Więckiewicza, Tomasza Kota i Cezarego Pazury z pewnością nie przekracza pięciu minut). Z kolei przyglądając się głównej akcji, z uwagi na pocztówkowość co niektórych kadrów oraz obecność licznych odwołań do konkretnych miejsc nie można porzucić wrażenia, że cały film powstał na promocyjnej fali miasta Lublin, obchodzącego w tym roku 700-lecie (nie wspominając już o wszechobecnym i rażącym lokowaniu produktów).
Na skutek tego Volta jawi się jako twór przesadnie wykalkulowany, wręcz obliczony na sukces. Niby wszystko się zgadza, jest intryga, są ciekawi bohaterowie, są ładne obrazy, są znane (i równie ładne) twarze, dialogi nie drażnią, a akcja na zmianę pętli się i rozwija, ale brak w tym wszystkim powiewu naturalności tudzież spontaniczności, mogącego nas zaskoczyć albo finalnym zwrotem akcji, albo chociażby niespodziewanym gagiem. Zupełnie tak, jakby reżyser, co zasugerowałem na początku, obawiał się jakiekolwiek szarży. Choć starań Machulskiemu odmówić nie można, nie ma jednak w Volcie żadnej re-wolty, która pokazałaby środkowy palec zastygłym i nużącym ścieżkom fabularnym.
korekta: Kornelia Farynowska