SZEREGOWIEC RYAN. Rewolucja w kinie wojennym
Strzały znikąd rozrywające ciała. Woda zamieniona w krew. Nieopanowany chaos. Śmierć na życzenie. Dokąd biec, gdzie strzelać, w kogo – dudniące w głowie rozkazy bardzo szybko z niej wylatują wraz z widokiem rozczłonkowanych kumpli, kikutów podnoszonych z ziemi, dziury w twarzy po wybuchu szrapnela, krzyku, przekleństw, strachu. Nikt, absolutnie nikt nie jest przygotowany na te chwile. Wszyscy za to liczą po cichu na wyciągnięcie szczęśliwego losu – przeżycia. Przeżycia przypadkowego, niezależnego od pojedynczego żołnierza, kompletnie absurdalnego w kontekście makabry dziejącej się wokół.
Pierwsza sekwencja Szeregowca Ryana – długa, 20-minutowa – rzuca widza w rejony, w które nigdy nikt go nie zapraszał. Bywało okrutnie, przejmująco, realistycznie – oblicza wojny w kinie, wszystkie demony z nią związane, mają niezliczoną ilość twarzy, ale jednak… Steven Spielberg pokazał światu coś nowego, innego. Nie mówcie, że nie, proszę, nie podważajcie tego autokratycznego sądu. Lądowanie w Normandii wbija w fotel nawet dzisiaj, 16 lat po premierze. W momencie debiutu na ekranach kin zarówno miłośnicy kinowej batalistyki, jak i ci obcujący z nią od czasu do czasu, ale i ci nie mający z nią dotychczas do czynienia – wszyscy byli wstrząśnięci, zaskoczeni. Bywało, że zniesmaczeni – przemoc tak dosadna, bez retuszu, z jelitami na wierzchu budziła zdumienie i ów celuloidowy szok był tak samo fascynujący, jak i irytujący.
Można patrzeć na Szeregowca Ryana właśnie z tej batalistycznej perspektywy, która zbudowała niekwestionowaną renomę tego dzieła. Pod względem filmowego rzemiosła przełamującego doświadczenia widza, film Spielberga zalicza się przecież do najbardziej rewolucyjnych dokonań X muzy. Zwykło się patrzeć na niego właśnie z tego punktu widzenia – radykalna zmiana formy gatunkowej, niezwykle wpływowa biorąc pod uwagę kolejne lata, kiedy to popkultura zawłaszczyła tego typu obrazy wojny. Oddając jednak pokłony formie – całkowicie zasłużenie, za każdym razem zbierając szczękę z podłogi – warto pamiętać, że film Spielberga to jedno z jego najdojrzalszych dzieł, tkwiące ideowo gdzieś między krzewieniem heroizmu a zdrowym pacyfizmem. To dość niezwykłe spojrzenie na wojnę.
Trochę prywaty w tym miejscu. Szeregowca Ryana widziałem w kinie, gdzieś w okolicach klasy maturalnej. Zupełnie naturalnym stanem rzeczy było zawieszenie w mentalnej próżni: trudno mi było określić, co mam z sobą począć, co robić w przyszłości, jakie studia podjąć, w jaki sposób uszczęśliwić siebie, a w jaki rodziców. Jednym z pomysłów, podyktowanych bardziej familijną podpowiedzią niż realną oceną swoich potrzeb, był kierunek wojskowy. Mniejsza o to gdzie i kiedy, w czym, na czym, z kim i pod kim. Wrześniowy seans filmu Spielberga wybił mi z głowy wszelkie wojskowe kariery – być może była to swego rodzaju naiwność, ale emocjonalnie normandzki desant obudził czyste pacyfistyczne uczucia. Widok wojny w jej najbardziej naturalistycznej formie sprowokował duchowy wstrząs podobny do tego, który towarzyszył choćby literaturze Holocaustu. Jak siarczysty policzek w twarz. Parę miesięcy później Malick dobił równie skutecznie uderzając w zupełnie inne tony.
Czy Steven Spielberg o Rafale Oświecińskim myślał? Czy chciał osiągnąć to, co osiągnął, czyli mentalną dezercję z hipotetycznego pola bitwy? Wówczas byłem mu wdzięczny za bezczelną, wgryzającą się w wyobraźnię refleksję – dzisiaj również nie sposób mi nie docenić pacyfistycznej wymowy całości. Oglądając Szeregowca Ryana po latach uderza mnie już nie werystycznie ukazana wojenna pożoga, a dwubiegunowość całości, wierność zupełnie różnym narracjom, jakby dostosowującym się do wymagań widza. Innymi słowy, Spielberg stworzył pełny portret wojny, najbardziej uniwersalny z dotychczasowych, uderzający w tak wiele różnych strun, że każdy może usłyszeć swój dźwięk.
Podobne wpisy
Na pewno wyraźnie słyszalna jest ta związana z patriotyzmem. Z tego względu na Szeregowca Ryana zwykło się zresztą patrzeć trochę pobłażliwie, jakby Spielberg puszczał do widza oczko i bawił się w wojnę w sposób typowo hollywoodzki, patetyczny, niosąc uświęcony sztandar i śpiewając podniośle hymn. Jeśli podejmiemy ten motyw, to łatwo znajdziemy argumenty, wszak pierwsze i ostatnie ujęcia to powiewająca na wietrze flaga amerykańska, weteran wojenny idący przez cmentarzysko, łzy z powodu straty przyjaciół, ale też widoczne wsparcie rodziny, wyczuwalna duma. Korzeń tego wzniosłego tonu tkwi jednak nie w przekonaniu o bohaterstwie tych, którzy zginęli za Ojczyznę, ale w refleksji o sensie ich śmierci, ich poświęceniu dla Sprawy. W tym miejscu Spielberg ucieka bardzo daleko od Wielkich Słów – nie sięga po narodową retorykę, nie hołubi tego, co możemy nazwać „ofiarowaniem siebie” dla dobra ludzkości. Tak jak powiewająca flaga jest pozbawiona kolorów, tak patriotyzm Szeregowca Ryana idzie w inne, nieheroiczne rejony.