PĘTLA. Nie ma gorszego snu jak życie
Zaledwie jeden dzień z życia przeciętnego człowiek wystarczy, by na jego podstawie wysnuć historię, która właściwie opowiedziana może stać się dziełem ponadczasowym. Doskonale wiedział o tym Marek Hłasko, który za sprawą swego wyjątkowego jak na socrealistyczne realia stylu był mistrzem w kreowaniu upapranych w peerelowskiej szarości ludzkich dramatów. Jednym z najbardziej przejmujących świadectw tamtej epoko jest Pętla, która mimo upływu sześćdziesięciu lat od premiery wciąż zachwyca zarówno realizatorską perfekcją, jak i ponadczasowym przesłaniem.
Nieprzypadkowo Wojciech Jerzy Has (Rękopis znaleziony w Saragossie, Sanatorium pod Klepsydrą) dorobił się miana czołowego wizjonera polskiego kina. Wybitny reżyser od początku swojej kariery pokazywał, że chce wyciskać z ukazywanych na wielkim ekranie historii jak najwięcej emocji – po latach szlifowania warsztatu za sprawą licznych krótkich form, w końcu przyszedł czas na pełnometrażowy debiut reżyserski. Nakręcona w 1957, a zaprezentowana światu 20 stycznia 1958 roku Pętla rzucała (i nadal rzuca!) na kolana, jednak mimo to dziś zdaje się być plasować wśród rzadziej wspominanych dzieł jego autorstwa – a to o tyle dziwne, że literackim pierwowzorem było w tym przypadku jedno z najpopularniejszych opowiadań Marka Hłaski.
Historia Kuby Kowalskiego (Gustaw Holoubek) – niegdyś świetnie zapowiadającego się malarza, który dosłownie przepił talent – porusza, zanim jeszcze na dobre rozpoczniemy seans. Już podczas czołówki, w której tłem dla przewijających się napisów początkowych jest ujęcie na pierwszym planie eksponujące telefon, na drugim zaś zarys postaci głównego bohatera, widza dobiegają niepokojące kompozycje Tadeusza Bairda odegrane przez Wielką Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach. Przejmująca muzyka oraz wirtuozerska praca kamery dzierżonej w dłoni przez Mieczysława Jahodę (Krzyżacy, Rękopis znaleziony w Saragossie) to bez wątpienia najważniejsze wyróżniki debiutu Hasa, niesamowicie budujące klimat Pętli.
Głównego bohatera poznajemy rankiem, w trakcie rozmowy ze swą lubą – Krystyną (Aleksandra Śląska). Atmosfera jest napięta, choć początkowo dialogi toczą się w sposób maskujący przez widzem (zakładając, że nie czytał wcześniej opowiadania) ich temat, jak gdyby postaci mówiły sobie tylko znanym szyfrem – to jednak bardzo szybko się rozjaśnia. Kuba jest alkoholikiem, Krystyna zaś stara się zrobić wszystko, by wyciągnąć ukochanego z dna. Pomóc ma im kuracja – w celu jej rozpoczęcia muszą udać się do lekarza, umawiają się więc na godzinę 18. Kobieta wychodzi.
Podobne wpisy
Wysiedzenie siedmiu godzin w domu zdaje się czymś banalnym, ale stan Kuby wszystko komplikuje. Każdy chyba zna to uczucie, gdy w życiu ma dojść do ważnej zmiany – czas jakby nagle zamierał, wszystko zdaje się jednocześnie bliskie i dalekie, człowiek po postu wychodzi z siebie. Na domiar złego telefon w mieszkaniu głównego bohatera nie przestaje dzwonić – znajomi dowiedzieli się o jego planach, każdy gratuluje, nie szczędząc przy tym złotych rad, które jedynie wyprowadzają Kubę z równowagi. Mężczyzna odczuwa coraz silniejszą presję, nie może znieść widoku pustych czterech kątów, ożywianych jedynie donośnym dzwonkiem telefonu. Nie wytrzymuje – wbrew obietnicy opuszcza dom.
Motywy swoistej wędrówki i starannie prowadzonego odliczania doskonale budują napięcie. Co rusz ktoś z napotkanych przez Kubę osób zerka na zegarek bądź pyta o godzinę, jedynie nasilając w mężczyźnie uczucie osaczenia, przed którym przecież chciał uciec. Widać to już w domu, z okna którego bohater obserwował zegar na pobliskim budynku – z każdą chwilą wyglądał przy tym tak, jak gdyby zaczynał się dusić, jednak wyjście niczego nie zmieniło. Każdy krok oddalał Kubę od celu, jednocześnie przenosząc go w nieco inny świat. Jak gdyby śnił, a jego działania były determinowane przez odgórną siłę, nie pozostawiając mu żadnego wyboru.
Śniło mi się, że jestem pijakiem; że nazywam się Kowalski; że w moim domu jest telefon – rozumiecie to? – śniło mi się, że chciałem zapomnieć o swoim pijaństwie. Uciec od ludzi, z którymi piłem, od knajp, od wspomnień. Tak czasem bywa we śnie, prawda? Ale we śnie nie można od niczego uciec. I to jest najgorsze.
Ta swego rodzaju oniryczność jest tu mocno dostrzegalna – nie ma jednak mowy o zacieraniu się granic rzeczywistości i snu. W tym przypadku wszelkie wizje są bowiem pijackimi majakami, które prowadzą Kubę ku jego przeznaczeniu.
Pętla (zarówno w formie opowiadania Hłaski, jak i filmu Hasa) to bardzo emocjonalny i przejmujący obraz osoby pogrążonej w nałogu, której życie – mimo pozornej walki – dawno już zostało spisane na straty. Do pijackich ekscesów głównego bohatera przywykli już sąsiedzi, znajomi, a nawet ludzie, którzy znali go tylko z widzenia. Przywykł też on sam. Kuba doskonale wiedział, że łatki nie przypięto mu bez powodu – sam siebie nazywał pijakiem, jednocześnie zgrywając przed światem osobę, której nie obchodzi zdanie innych. Ta cyniczna postawa dodaje obrazowi Hasa goryczy, jaką odczuć można było w większości opowiadań Hłaski – czegoś, mogłoby się zdawać, normalnego w polskiej rzeczywistości lat 50. Główny bohater jedynie w rzadkich momentach euforii zdawał się naprawdę żywić nadzieję na odmianę losu. Nieprzypadkowo jednak chwile te przytrafiają mu się właśnie po alkoholu.
My, którzy pijemy, wiemy, że to nieważne dlaczego. Może jestem samotny, może zdradziła mnie dziwka, bez której nie mogę oddychać. Nieważne. Nie ma takiego nieszczęścia, samotności, kobiety, dla której warto byłoby pić, ale o tym wiedzą dopiero ci, co przepili wszystko – ci, co muszą pić. Wódka jest prawdą, którą rozumie się zawsze zbyt późno.
Filmowa Pętla jest może nieco łagodniejsza od tej literackiej – część wątków przycięto, niektóre lekko podrasowano, ale Has i Hłasko, którzy wspólnie opracowali scenariusz, wykonali solidną robotę, której głębię wydobywa dodatkowo niebanalny sposób prowadzenia przez Mieczysława Jahodę kamery. Hłasko, który sam niejedno miał na sumieniu, zawsze lubił przemycać w swych utworach mimowolne przesłania moralizatorskie. Niby nikogo nie oceniał, nie dzielił ludzi na dobrych i złych, jedynie uwypuklając na ich przykładach szaroburą peerelowską rzeczywistość, ale jakby od niechcenia gdzieś między wierszami wskazywał właściwą drogę – tę, z której sam najczęściej nie korzystał. Ostatecznie Pętla jest więc bardzo gorzkim i odartym z nadziei pokazem ludzkiej niemocy w konfrontacji z najgroźniejszym przeciwnikiem – samym sobą. Brak perspektyw i wszechobecne poczucie beznadziei, które w latach 50. XX wieku szczególnie doskwierały Polakom, są tu widoczne jak na dłoni w dosłownie każdej z występujących w filmie postaci. Ponadczasowi są jednak tylko pijacy i wierzące w ich nawrócenie kobiety.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=V81ILCKLpsU