LES MISERABLES. NĘDZNICY. Nie z tej epoki
Nie było w tym sezonie filmu bardziej skrojonego pod Oscary niż ekranizacja broadwayowskich Nędzników*. Tom Hooper dopiero co zebrał się po otrzymaniu worka nagród za Jak zostać królem i od razu serwuje to, co Amerykańska Akademia Filmowa lubi najbardziej. W tym filmie jest po prostu wszystko: skrojona z rozmachem warstwa wizualna, opowieść o odkupieniu, romantyczny melodramat, porywająca muzyka, Wielka Historia w tle i jeszcze parę rzeczy, dzięki którym na plakacie zachęcającym do zainwestowania w seans wielkimi literami może pojawić się słowo “EPIC!”.
Nędznicy wydają się być filmem nie z tej epoki, spóźnionym o kilkadziesiąt lat. Wbrew pozorom nie jest to w żadnym wypadku zarzut, a raczej jedynie stwierdzenie faktu. Przez niemal cały seans towarzyszyło mi wrażenie, że takich filmów dziś po prostu się już nie kręci. Filmów wielkich, ale nie hałaśliwych. Do szpiku kości klasycznych, może nie w przypadku formy, ale z pewnością pod względem treści. I nie ukrywam, że obcowanie z czymś takim było całkiem przyjemne. Nie zmienia to jednak faktu, że film cierpi na kilka uciążliwych przypadłości, które nie pozwalają się do końca cieszyć seansem.
W pewien sposób na niekorzyść odbioru całości wpływa komplementowana przeze mnie wcześniej “klasyczność”. Wydaje mi się, że ktoś odpowiedzialny stwierdził, że skoro scenariusz został oparty na niezwykle popularnym i uznanym musicalu scenicznym, nie ma potrzeby pozyskiwać nowej widowni. Wystarczy oprzeć się na widzach, którzy Nędzników znają i pójdą do kina tylko po to, aby usłyszeć nowe wykonania doskonale znanych utworów. Dało się to odczuć już na etapie promocji przed premierą, kiedy ze wszystkich zapowiedzi i zwiastunów wylewał się przekaz: chodźcie zobaczyć coś, co wszyscy już widzieli. Widzieliście zwiastun (jeśli nie, będzie na końcu recenzji)? Rozbrajająco słaby, bez cienia pomysłu i duszy. Bezczelnie streszczający wszystkie istotne wydarzenia do tego stopnia, że zawiera w sobie zarówno pierwsze, jak i ostatnie ujęcie filmu.
Wydaje mi się również, że nie do końca udało się przełożyć scenarzyście język sceny na język filmu. W dużym skrócie: nie wystarczy dodać do sceny kilkuset statystów, żeby od ręki pozbyć się wrażenia teatralności. Różnica nie polega wyłącznie na tym, że w teatrze za barykadę robi kilka dekoracji na krzyż (bo oczywiste ograniczenia, bo widzowie przymkną oko, bo przekaz jest w tym wypadku ważniejszy) a na ekranie pokazuje się kilka ulic i potężną scenografię. Przecież uproszczenia stosowane w inscenizacji na żywo nie ograniczają się wyłącznie do kwestii technicznych i tego co da się pokazać, a czego nie.
Podobne wpisy
Uproszczenia dotykają samej historii, dialogów, scen. W teatrze nie razi mnie scena, w trakcie której dwie osoby spotykają się przez przypadek gdzieś w lesie w drodze do miasta. Nie widzimy szczegółów, więc nas nie interesują. Kiedy jednak w filmie Jean Valjean napotyka Cosette w pobliżu leśnej studni, po głowie zaczynają mi biegać pytania. Dlaczego wygląda to tak, jakby na nią czekał? Dlaczego zszedł z drogi, przecież jechał w określone miejsce, w określonym celu? Właśnie: “jechał”. Gdzie jego powóz? Dlaczego włóczy się w nocy po lesie bez wyraźnej przyczyny? Może jest w tym trochę zwykłego czepialstwa, ale kiedy w warstwie wizualnej wszystko zapięte jest na ostatni guzik (tak jak w scenie wciągania przez więźniów statku do suchego doku), to wszystkie inne ustępstwa rażą ze wzmożoną siłą.
W ramach ostrzeżenia napiszę jeszcze, żeby nie spożywać niczego podczas pierwszych kilku minut filmu, ponieważ nagłe i nieoczekiwane zetknięcie się ze śpiewem wtedy-jeszcze-nie-inspektora Javerta (Russel “Gladiator” Crowe) może być przyczyną śmiertelnego zadławienia. Są piosenki dobrane dla niego w ten sposób, żeby wypadł w nich dobrze, ale pierwsze wrażenie jest tak… dziwne, że można zacząć wątpić w kompetencje osoby odpowiedzialnej za casting. Hugh Jackman natomiast udowadniał swoje umiejętności wokalne już niejednokrotnie, a teraz jedynie je potwierdza. Dodatkowo pokazuje, że jak chce, to i w dramatycznej scenie wypadnie świetnie, więc tu żadnych zastrzeżeń nie może być. O Anne Hathaway mógłbym pewnie coś pisać, ale pewnie powtarzałbym tylko pochwały, które padły już z ust wielu innych recenzentów przede mną. Tak, nie wyobrażam sobie, żeby ten występ nie został podsumowany statuetką złotego rycerza. Jedyną większą skazą na obsadzie wydają mi się Thenardierowie, grani przez Sachę Barona Cohena i Helenę Bonham Carter. Może nie o sam dobór aktorów tu chodzi, a raczej o to, jak ich postaci nie pasują do reszty filmu. Kiedy pojawiają się na ekranie po raz pierwszy można się zastanowić, czy Tom Hooper nie postanowił użyć w tym miejscu jakiejś odrzuconej przez Tima Burtona sceny ze Sweeney Todda.
Nędznicy na pewno przypadną do gustu osobom, które ten musical polubili już wcześniej. W końcu dla nich został nakręcony. A inni? Inni mogą uważać, że film jest za długi a stosunek ilości nieprzeciętnie dobrych piosenek do czasu trwania zbyt niski. Wielkiego niezadowolenia raczej jednak nikt nie odczuje. W końcu dobrą historię z książki Wiktora Hugo nie tak łatwo zepsuć.
*Napisał naiwnie niżej podpisany, bo nie widział jeszcze Lincolna.