GRA O WSZYSTKO. Pokerowa księżniczka

Można nie lubić Molly Bloom, można ją krytykować, zazdrościć jej, ale jednocześnie za tym wszystkim będzie krył się również podziw dla umiejętności, intelektu, w końcu odwagi kobiety, która nie zgadza się ulec jakimkolwiek przeciwnościom. Bez względu na to, czy przybierają one charakter losowy (albo deterministyczny), jak gałązka doprowadzająca do zakończenia jej sportowej kariery, lub personalny, gdy jej sukces zawodowy zaczyna być solą w oku pewnych osób, nieprzypadkowo mężczyzn, a nawet instytucjonalny, kiedy w skierowanym przeciw niej akcie oskarżenia słyszy Stany Zjednoczone vs Molly Bloom. W ciągu pierwszych piętnastu minut opartej na faktach Gry o wszystko widzimy, jak główna bohaterka filmu staje się ofiarą przypadku oraz systemu, ale reżyser i scenarzysta, Aaron Sorkin, nie chce, abyśmy widzieli w niej właśnie ofiarę. Ona sama tego nie chce.
Już na początku filmu Molly Bloom zostaje oskarżona o nielegalne prowadzenie działalności hazardowej po tym, jak przez kilka lat organizowała rozgrywki pokerowe dla bogaczy, najpierw w Los Angeles, a później w Nowym Jorku. Wśród zawodników byli hollywoodzcy gwiazdorzy, muzycy, sportowcy, biznesmeni, dziedzice olbrzymich fortun, a także członkowie rosyjskiej mafii. Władze są przekonane, że Molly była kimś więcej niż tylko gospodarzem przy karcianym stoliku, i postanawiają ją pogrążyć w celu zdobycia cennych informacji. Zamiast jednak poddać się i pójść na układ, kobieta wynajmuje adwokata, aby uchronił ją przed więzieniem, ale na jej warunkach.
Scenariusze Sorkina od zawsze charakteryzowały się elegancją i inteligencją, przy jednoczesnym dbaniu o rozrywkowe walory historii, czy dotyczyły one wynalezienia Facebooka (The Social Network), procesu sądowego, w którym wina oskarżonych jest niepodważalna (Ludzie honoru), statystyk i analiz prowadzących do zwycięstwa w baseballu (Moneyball), czy też przygotowań do prezentacji komputerów (Steve Jobs). Oczywiście upraszczam, bowiem wszystkich wymienionych filmów nie da się zamknąć w jednym zdaniu, zwłaszcza tak nieatrakcyjnym. Ale to jest właśnie cały Sorkin – bierze pozornie nieciekawy temat, a następnie zamienia go w najbardziej pasjonujący i nieprzewidywalny scenariusz, dodatkowo wypełniony błyskotliwymi dialogami. Do tej pory trafiały one w ręce genialnych reżyserów, by wymienić tylko Davida Finchera czy Danny’ego Boyle’a, potrafiących przegadane teksty przekształcić w porywające widowiska. Piszę o tym wszystkim, aby zaznaczyć, jak bardzo Gra o wszystko różni się od niedawnych prac Sorkina. Prawdziwa historia Molly Bloom jest szalenie atrakcyjna ze względu na kryminalne zaplecze, zajrzenie za kulisy świata wielkich pieniędzy, zdobytych lub straconych w najpopularniejszej grze hazardowej, oraz portret głównej bohaterki, która do samego końca pozostaje wierna własnym zasadom. Scenarzysta Newsroom musiał poczuć się bardzo pewnie z takim materiałem, gdyż postanowił sam zadebiutować w roli reżysera, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za sukces lub porażkę filmu.
Dobra wiadomość jest taka, że trwający prawie dwie i pół godziny dramat ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem przez cały seans. Film jest opowiedziany szybko, mknąc do przodu bez chwil przestoju – tempo narracji dorównuje dynamice dialogów, zwłaszcza kiedy na ekranie znajdują się wyborni Jessica Chastain jako Molly (nominacja do Złotego Globu) oraz Idris Elba w roli jej adwokata. Byłoby nadużyciem napisać, że oboje najlepiej działają w duecie, zwłaszcza że Chastain jest na ekranie praktycznie przez cały czas, i to w dużej mierze od niej zależy, z jakim obrazem Molly Bloom wyjdziemy z kina, ale to w Elbie ma partnera idealnego. Jego Charlie Jaffey jest na tyle przenikliwy i rozsądny, aby najpierw pozwolić wypowiedzieć się swojej przyszłej klientce, a później przyznać przed samym sobą, że jego pierwsze wrażenie o niej było błędne.
Podobne wpisy
Elba posiada spojrzenie żartownisia przy jednoczesnym zachowaniu powagi i pełnego profesjonalizmu, co widoczne jest zwłaszcza na początku, kiedy nie wierzy w niewinność Molly. Czy tylko dlatego, że „pokerowa księżniczka”, jak ochrzciła ją prasa tabloidowa, ubiera się wyzywająco nie tylko na potrzeby zdjęcia na okładce swojej książki, które Jaffey również krytykuje? Sorkin wie, że to samo myśli widz. Wkłada w usta adwokata pytania do głównej bohaterki, jakie sam widz chętnie by zadał, nie tyle podważając jej prawdomówność, ile publiczny wizerunek. Ten ona sama nazywa fantazją, wykreowaną dla mężczyzn grających u niej w pokera, aby poczuli się niczym u swojej kochanki. Wygody, jakie oferuje (pokój do gry w luksusowym hotelu, pyszne jedzenie, drogie cygara, a nawet obsługa składająca się z dziewczyn z rozkładówek Playboya), są niczym w porównaniu do pieniędzy, o które grają, ale również prestiżu i szacunku dla niej. Tyle że ona sama zatraca się w tej fantazji, myśląc, że ma wszystko pod kontrolą.
Sposób, w jaki zdobywca Oscara za The Social Network konstruuje swój film, daje widzowi prawo zadecydowania, kim jest Molly Bloom. Otrzymujemy fakty, widzimy bohaterkę w jej dzieciństwie, młodości oraz dorosłym życiu, stajemy na pozycji jej adwokata, którego musi przekonać do samej siebie i swoich decyzji. W jednej ze scen grany przez Kevina Costnera ojciec nastoletniej Molly filmuje ją, zadając pytania o skojarzenia ze słowami „rodzina”, „społeczeństwo”, „ludzie”. Odpowiedzi dziewczyny są początkowo zaskakujące, lecz gdy później do nich wracamy, wiedząc już dużo więcej o kobiecie, jaką się stała, oferują nam dodatkową pomoc w zrozumieniu jej charakteru.
Niestety Sorkin-reżyser zawodzi Sorkina-scenarzystę. W kluczowym momencie stara się jedną sceną nie tylko kupić naszą sympatię do Molly, być może nawet współczucie, ale również wytłumaczyć ją dla nas. Rozmowa między dwójką bohaterów jest ciekawie pomyślana, wspaniale zagrana przez aktorów i skuteczna na poziomie emocji, ale pobrzmiewa fałszem, bo przynosi gotowe odpowiedzi tam, gdzie były one zbyteczne. Dlaczego uważam, że jest to wina reżysera, skoro scenę napisał scenarzysta? Bo to właśnie reżyser zdecydował, aby ją zostawić, uznał, że jest ona konieczna. Być może rzeczywiście doszło do prezentowanego spotkania, być może nawet miało ono identyczny przebieg, ale na potrzeby filmu należało zrezygnować z tego momentu.
Przez bite dwie godziny Aaron Sorkin wierzy w inteligencję swoich widzów, bezbłędnie poruszając się po narracyjnym slalomie, nie gubiąc naszej uwagi, za to każąc nam nieustannie myśleć nad postacią głównej bohaterki. Na ostatniej prostej jednak kapituluje, fundując scenę prymitywną, gdyż nastawioną już tylko na katartyczne doświadczenie. Nie odmawiam Molly Bloom łez. Chciałbym jednak, aby świadczyły one o czymś więcej, niż chce nam wmówić debiutujący reżyser. Udany pierwszy film. Jedno duże potknięcie. Grajmy dalej, panie Sorkin.
korekta: Kornelia Farynowska