GOŚĆ. Thriller rodem z lat 80., który zaskoczy nawet znawców kina epoki VHS
Tekst z archiwum Film.org.pl (30.09.2014)
Przyznając Gościowi dziewięć gwiazdek, stawiam się w niewygodnej sytuacji obrony tej noty, bardziej niż gdybym uraczył go solidną ósemeczką. Bo dziewięć to prawie dziesięć, niemal arcydzieło, film prawie bezbłędny, plasujący się w ścisłej czołówce tego roku. Taka ocena mówi też dużo o niżej podpisanym, dla którego nowy thriller Adama Wingarda wydaje się lepszym obrazem niż niedawno przez niego recenzowana Zaginiona dziewczyna. Gość pozbawiony jest ambicji, wnikliwości oraz artyzmu ostatniego filmu Finchera, co już powinno dyskwalifikować go przy bezpośrednim porównaniu, zwłaszcza że obie produkcje należą do tego samego gatunku. Trudno jednak o dwa bardziej różne dreszczowce.
David przedstawia się rodzinie Petersonów jako przyjaciel ich niedawno zmarłego syna, poległego w czasie służby wojskowej. Obaj byli w tej samej jednostce, na potwierdzenie czego są zdjęcia oraz słowa Davida, który obiecał, że po powrocie do kraju odwiedzi ich i postara wspomóc, jeśli będą tego potrzebować. I rzeczywiście, bardzo szybko znajduje wspólny język ze wszystkimi członkami rodziny, od rodziców po dwójkę rodzeństwa. Jest uprzejmy, troskliwy i dobrze wychowany, a zarazem potrafi sobie poradzić w bardziej wymagających sytuacjach, gdy np. nastoletni syn potrzebuje pomocy w walce z nękającymi go rówieśnikami. U widza jednak budzi się lampka, bo nieprzypadkowo na muzykę składają się złowrogie dźwięki z syntezatora, zaś gdy nikt nie patrzy, twarz Davida przybiera wyraz budzącego niepokój oczekiwania. Na co? Na nic dobrego.
Gość nie grzeszy oryginalnością, budząc natychmiastowe skojarzenia z filmami, w których tajemniczy nieznajomy z miłą aparycją okazywał się osobnikiem o wyjątkowo pokrętnej psychice. Najczęściej ich tytuły były jednowyrazowe i całkiem precyzyjnie określały, kim jest główny bohater. Pamiętacie Autostopowicza, Ojczyma albo Cieślę? O ile jednak w tamtych thrillerach bardzo szybko poznawaliśmy motywację i prawdziwą naturę tych postaci, o tyle tutaj przez długi czas są one tajemnicą. Wingard wraz ze swoim stałym scenarzystą, Simonem Barrettem, niespiesznie, ale konsekwentnie wprowadzają do postaci Davida elementy przeczące jego idealnemu wizerunkowi. Choćby brutalność, której nadużywa oraz precyzja, z jaką potrafi dostosować się do każdej sytuacji. Nieważne, czy dotyczy to typowo rodzinnych rozmów czy przygodnego seksu – jak za pstryknięciem palca potrafi stanąć na wysokości zadania. Ale twórcy równie długo zwlekają, aby odpowiedzieć na ciekawsze pytanie dotyczące postaci Davida. To bohater czy złoczyńca? Żołnierz z misją czy też zagrażający wszystkim szaleniec? Ta ambiwalencja względem tytułowego gościa działa tym lepiej, że grający go Dan Stevens, ze swoim złotym uśmiechem i sercem na dłoni, wygląda jak najporządniejszy facet na ziemi. Nawet jeżeli przeczuwamy, że to tylko pozory, to chcemy wierzyć w jego dobre intencje.
Podobne:
Stevens jako David jest wyborny. Przekonujący w każdej scenie, przypomina nieco Matthew Goode’a ze Stokera, którego życzliwość i doskonałość również kazały mieć się na baczności. Drugim najważniejszym bohaterem jest Anna, dwudziestoletnia córka Petersonów, jedyna podejrzliwa w stosunku do gościa. Ubrana przez sporą część filmu w rzucający się w oczy niebiesko-żółty fartuch kelnerki, co upodabnia ją do jakiejś bajkowej postaci zagrożonej przez złego wilka albo innego drapieżnika. W tej roli Maika Monroe nie jest jednak tak naiwna i bezbronna, jak można by przypuszczać. Zresztą siła filmu polega w dużej mierze na odkrywaniu kart, które niby znamy, ale i tak jesteśmy zaskakiwani obrotem spraw. Dlaczego?
Zmiany, jakie obserwujemy w zachowaniu Davida, przekładają się na kształt filmu. Plakat i zwiastuny jasno sugerują, że mamy do czynienia z thrillerem, choć nie bardzo wiadomo, w którą stronę on zmierza – powaga, z jaką budowany jest świat, wydaje się sztuczna, choć film bardzo stara się nie popaść w zgrywę. Tymczasem gdy poznajemy prawdziwy cel tytułowego bohatera, Gościowi puszczają hamulce. Wszystko jest możliwe, nieprzewidywalność rządzi na ekranie, a twórcy nie boją się popaść w śmieszność przy jednoczesnej próbie wystraszenia widza. Bo film Wingarda to również straszak, nastawiony na szokowanie widza niespodziewanymi zwrotami akcji i nagłymi wybuchami przemocy, które jednak mają w sobie coś… odprężającego. Już dawno nie widziałem obrazu, gdzie przemoc służyłaby niczym nieskrępowanej zabawie. Im bliżej końca, tym jest jej więcej i jest bardziej wyrazista, ale zamiast odpychać przynosi uciechę. Czyny Davida mogą niektórych widzów zmierzić, a nawet odrzucić, lecz każdy kolejny przybliża nas do prawdziwej natury Gościa wywodzącego się w prostej linii z B-klasowych thrillerów z lat 80.
Twórcy miksują ulubione rzeczy z tamtego kina – począwszy od fabularnych motywów, po klasyczną realizację i charakterystyczną muzykę kreujące odpowiedni nastrój – tworząc jednolitą konstrukcję, będącą hołdem, a nie marną imitacją. Reżyser zna walory, ale i słabości kina, na jakim się wychował, dzięki czemu Gość nie przypomina odgrzewanego kotleta, a potrafi zaskoczyć nawet znawców mało ambitnych produkcji epoki VHS. Czy mam jednak prawo wystawić tak wysoką ocenę dziełku, które nie niesie ze sobą nic poza drugorzędną rozrywką? I czy rzeczywiście jest ona drugorzędna?
Wingard niczego nie stara się analizować, w nic też nie uderza. Zamiast tego cofa się do epoki kina rozrywkowego, które potrafiło łączyć prostotę scenariusza ze stylistycznym przejaskrawieniem. Tam, gdzie wolta dla wolty nie budziła sprzeciwu u widza, lecz zachwyt, zaś dosłowność była bardzo umowna. Już poprzedni film tego reżysera, Następny jesteś ty, był hołdem dla kina lat 80., ale porównując oba tytuły, tamten przypomina jedynie niewinną wprawkę. „Gość” składa się ze skojarzeń czysto filmowych, dzięki czemu najlepiej bawić się na nim będą fani tego typu radosnej twórczości, jednak i bez tej znajomości dzieło Wingarda broni się. Uznaje wyższość „starej szkoły” nad obecnymi standardami, a jednocześnie, znając współczesnego widza, igra z jego obeznaniem i oczekiwaniami. Bawi się w kino bez popadania w parodię bądź prosty pastisz. Trochę jak Drive Refna prowadzi dialog ze swoimi inspiracjami. Jedni będą się śmiać (bądź też nie) z absurdalnej ostatniej sceny, inni z tego, jak bardzo przypomina ona pewien słynny film Johna Carpentera.
Gość do samego końca jest wierny swoim ideałom i za tę szczerość nie potrafię ocenić go inaczej.