Connect with us

Recenzje

ŚPIEWAK JAZZBANDU (1927). 90 lat od premiery

ŚPIEWAK JAZZBANDU to przełomowy film dźwiękowy z 1927 roku, który zrewolucjonizował kino i muzykę. Poznaj jego historyczne znaczenie!

Published

on

Raz na jakiś czas trafia się film, który – świadomie bądź nie – dokonuje przełomu. Prawdziwej rewolucji nie tylko w obrębie gatunku lub kina, ale nawet szeroko pojętej techniki. Jasnym jest, że zdecydowana większość takich przypadków rozbija się o wszelakie efekty, z których tymi znanymi szerzej wśród publiczności są tak zwane triki wizualnie, powszechnie nazywane specjalnymi. Ale i w kwestii dźwiękowej dziesiąta muza potrafi zaskoczyć. Dolby Atmos, Dolby Digital, Surround, DTS, THX, CDS… Wszystkich tych popularnych wśród fanów kina domowego skrótów i hasełek nie byłoby zapewne dziś, gdyby nie Śpiewak jazzbandu – ryzykowne przedsięwzięcie z 1927 roku, które stało się hitem sezonu, a na kartach historii zapisało się jako pierwszy film dźwiękowy oraz pierwszy musical hollywoodzki.

Advertisement

Tłumy pod jednym z kin wyświetlających Śpiewaka jazzbandu

Żyjący w getcie na Manhattanie Jakie Rabinowitz (Al Jolson) jest synem kantora (rodzaj kapłana żydowskiego, który śpiewa w trakcie ważnych uroczystości). Ojciec (Warner Oland) chce oczywiście, aby został jego następcą i tym samym pielęgnował wielopokoleniową, świecką tradycję rodu. Nic z tego! Obdarzony wyjątkowym głosem Jackie marzy raczej o występach scenicznych, a jego największym zainteresowaniem jest najbardziej grzeszny gatunek muzyki – jazz. Popada zatem w oczywisty konflikt z rodzicielem, który, na przekór błaganiom bardziej pokojowo nastawionej do pasji syna matki (Eugenie Besserer), wyrzeka się go.

Jackie odchodzi z domu i z czasem zaczyna osiągać coraz większe sukcesy pod pseudonimem Jack Robin. Wciąż jednak pragnie akceptacji ze strony ojca. Opromieniony wczesną sławą odwiedza stary dom, gdzie szybko przekonuje się o tym, że czas nie zdołał wyleczyć ran. Wkrótce będzie musiał wybrać pomiędzy od dawna wyczekiwaną szansą na wielką karierę a lojalnością i obowiązkiem względem własnej religii oraz rodziny…

Prosta historia, ale też trudno wymagać od kończącego w tym roku okrągłe 90 lat filmu, aby zaskakiwał fabułą. Ta jest przejrzysta i uniwersalna. Zresztą Śpiewak jazzbandu to w dużej mierze nadal produkcja niema, zatem stawiająca przede wszystkim na wyraźną ekspresję aktorów, jasny konflikt i opowiadanie obrazem, który co jakiś czas uzupełniają plansze z napisami. Dźwięk jest tu zaledwie dodatkiem, wisienką na torcie, która miała przyciągnąć do kin tłumy widzów – co zresztą udało się bez problemu, gdyż przy budżecie 422 tysięcy ówczesnych dolarów (niespełna sześć baniek w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze) zarobił aż 7,6 milionów (obecnie byłoby to ponad 27 tychże).

Advertisement

Nadal stanowi on jeden z największych sukcesów finansowych rodzinnej wytwórni Warner Brothers.

Co ciekawe, do tego rekordu kasowego dochodzi także rozmach dystrybucji – film rozpowszechniano w całych Stanach Zjednoczonych na aż 235 kopiach, i to także w kinach, które nie miały możliwości odtworzyć jego ścieżki dźwiękowej zapisanej w systemie Vitaphone. Biorąc pod uwagę koszta taśmy filmowej oraz, co ważniejsze, nagranego na odrębnych dyskach dźwięku, jest to liczba wręcz zaporowa (nawet obecnie średnia liczba kopii na film raczej nie przekracza dwustu). Zwłaszcza przy uwzględnieniu, że półtorej godziny materiału oznaczało dla operatora zabawę ze zmianą aż piętnastu szpul filmu i drugich tylu towarzyszących im dysków, na których ostatecznie znalazło się zaledwie. .. sto dwadzieścia sekund piosenek i towarzyszących im zdawkowych dialogów – ze współczesnej perspektywy mocno chropowatych, kiepsko zsynchronizowanych, często wyraźnie improwizowanych.

50 prawd objawionych przez HOLLYWOOD. Część II

Jak widać, takie ryzyko opłaciło się urodzonemu w Polsce Samuelowi Warnerowi i jego braciom, choć on sam nigdy się o tym nie przekonał, umierając przedwcześnie ledwie dzień przed planowaną premierą. Nie widział więc, jak jego wymarzony projekt dźwiękowy dosłownie poraził społeczeństwo i krytyków. The Jazz Singer – tak brzmi oryginalny tytuł, zatem trudno tu było o porażkę w jego tłumaczeniu – otrzymał nominację do Oscara za scenariusz (Alfred A. Cohn) oraz pierwszą w historii specjalną nagrodę honorową za zrewolucjonizowanie przemysłu filmowego. I choć rewolucja ta trwała jeszcze kilka lat, w trakcie których dążono przede wszystkim do zminimalizowania wysokich kosztów produkcji i dystrybucji tak zwanych filmów „gadanych” (ang.

Advertisement

talkies), to nie ulega wątpliwości, że to właśnie Śpiewak…, do spółki z późniejszymi o rok, czysto dialogowymi Światłami Nowego Jorku, faktycznie wprowadził kinematografię na nowe tory.

Mimo iż sam system dźwiękowy Vitaphone zdechł stosunkowo szybko, to Hollywood, a później także cały zachodni świat, zdołały do końca danej dekady niemal całkowicie przestawić się na kręcenie wyłącznie filmów dźwiękowych. W latach trzydziestych kino nieme na dobre odeszło do lamusa, a wiele z dotychczasowych, niekiedy wręcz pięknych karier osobowości dużego ekranu przestało istnieć praktycznie z dnia na dzień. Żaden z późniejszych wynalazków – ani kolor, ani telewizja, ani eksperymenty z trójwymiarem, ani też rosnące w siłę efekty komputerowe czy w końcu także Internet – nie zdołał równie mocno odbić się na wizerunku dziesiątej muzy.

Advertisement

Wszystkie te techniczne nowinki i rewelacje nie byłyby jednak wiele warte, gdyby nie Al Jolson. Aktorowi pod okiem reżysera Alana Croslanda bezbłędnie udało się połączyć stare z nowym – charakterystyczną dla filmów niemych pantomimę i opartą na niuansach teatralną mimikę z charyzmatycznym wizerunkiem showmana i pełnego energii oraz uroku wykonawcy chwytliwych hitów, które łatwo wpadają w ucho, a które artysta wypluwa z siebie z godną podziwu dziecięcą radością i niezwykłą szczerością wyrazu. Mimo że teksty piosenek również trącą banałem, nie wychodząc poza frazesy pokroju „kocham swoją mamę”, zaangażowanie Jolsona sprawia, że trudno się od nich oderwać.

To właśnie dzięki niemu bohatera łatwo polubić już od pierwszych scen, a co za tym idzie, także kupić całą fabułę. Pomimo nadmiernej prostoty historii i wciąż upływającego czasu Jackie Rabinowitz w jego wykonaniu bynajmniej nie wydaje się płaski i także dziś pozostaje postacią jak najbardziej wiarygodną, nawet jeśli odrobinę zbyt dobroduszną i naiwną. Ot, prawdziwy marzyciel.

Advertisement

Nic zresztą dziwnego, że Al tak dobrze odnalazł się w roli, bowiem ta powstała w oparciu… o jego prawdziwe życie. Dokładnie dekadę wcześniej, jako trzydziestoletni chłopak z litewskimi korzeniami, oczarował publikę w przedstawieniu muzycznym o Robinsonie Crusoe, gdzie, podobnie jak w niektórych scenach późniejszego filmu, umalowany był „na Murzyna. Traf chciał, że na widowni znalazł się Samson Raphaelson – uznany pisarz i autor sztuk. Raphaelson był pod tak wielkim wrażeniem głosu Jolsona, że napisał potem krótkie opowiadanie The Day of Atonement (Dzień pokuty), w którym opisał drogę Jolsona na afisz.

 Najpierw opublikował je w poczytnym piśmie, a następnie adaptował na sztukę teatralną – już o nazwie Śpiewak jazzbandu, ale jeszcze bez piosenek, które mają miejsce jedynie w domyśle, poza sceną.

Advertisement

Spektakl okazał się na tyle dużym sukcesem, że od razu zareagowali na niego filmowcy. Jak na ironię nie wystąpił w nim jednak Jolson, tylko George Jessel, który miał zagrać także w kinowej wersji. Ostatecznie pokłócił się z producentami o kasę i tak Jolson stał się gwiazdą kina, otrzymując za wcielenie się w samego siebie kontrakt na 75 tysięcy ówczesnych dolarów. Był to jego oficjalny debiut, choć wcześniej pojawił się także w krótkometrażówce Mammy’s Boy w reżyserii Davida W. Griffitha oraz stanowiącym niejako preludium do Śpiewaka…, zarejestrowanym na taśmie solowym numerze wokalnym A Plantation Act, z którego kwestię „Wait a minute! Wait a minute! You ain’t heard nothin’ yet!” Al powtórzył także na dużym ekranie.

Szybko stała się ona swoistym inside joke oraz jednym ze znaków charakterystycznych artysty, który nawet nagrał potem piosenkę o tytule You Ain’t Heard Nothin’ Yet. Jak wszystko inne opatrzone jego nazwiskiem, również i ona cieszyła się sporą popularnością.

Advertisement

Sam film kinowy, w którym przez krótką chwilę dopatrzeć się można młodziutkiej Myrny Loy, przerobiono natomiast stosunkowo szybko na adaptację radiową, również z udziałem Jolsona. Próbowano także, z całkiem niezłym powodzeniem, dwukrotnie odświeżyć projekt dla nowych pokoleń – kolejno w 1952 (Danny Thomas i Peggy Lee w rolach głównych, nominacja do Oscara za muzykę) i 1980 roku (w obsadzie Neil Diamond i sir Laurence Olivier, za kamerą Richard Fleischer i ponowne wyróżnienie muzyki, tym razem w Złotych Globach). Powstał także telewizyjny remake z… Jerrym Lewisem oraz parodia w postaci kreskówki I Love to Singa od weterana gatunku, Texa Avery’ego, gdzie bohaterem jest Sowa (Owl) Jolson.

Wielokrotnie Śpiewak jazzbandu odbijał się echem w popkulturze – seria Simpsonowie, Happy Feet: Tupot małych stóp, Deszczowa piosenka… to tylko kilka znanych przykładów, które odwołują się do tego ważnego rozdziału w historii kinematografii.

Advertisement

Mimo to z czasem stracił on na znaczeniu, przy natłoku wielu innych, lepszych i bardziej angażujących (nie tylko technicznie) produkcji z wolna zaczął popadać w zapomnienie – zwłaszcza od czasu nagłej śmierci Jolsona w 1950 roku. Ze swoistego niebytu wyciągają go od czasu do czasu powracające oskarżenia o… rasizm. Jak by nie było, o ile w latach dwudziestych ubiegłego stulecia biały człowiek wymalowany farbą w taki sposób, żeby wyglądać jak jego czarny brat, stanowił swoistą normę, o tyle w XXI wieku taki zabieg budzi jedynie kontrowersje, a krzyki oburzenia nierzadko pozostają głuche na historyczne naleciałości tej produkcji.

Lecz nawet i na tym polu łatwo Śpiewaka jazzbandu wybronić. Wszak, co by nie pisać, to ucharakteryzowanie na Murzyna Żyda z nowojorskiego getta – świadome twórczo lub nie – nadaje dodatkowej głębi jego kryzysowi tożsamości oraz wiary, uwydatniając podskórny tragizm tej postaci. Poza tym nawet pokryty farbą do butów Jolson vel Rabinowitz aka Robin nic nie traci ze swojego naturalnego uroku i wdzięku oraz, mimo wszystko, niepowtarzalnego stylu estradowego. Natomiast odstawiając na bok wszelkie, dawno przebrzmiałe eksperymenty techniczne, jest to po prostu stare, dobre kino. Być może pozbawione porywającej fabuły, wartkiej akcji i innych fajerwerków, ale na pewno nie duszy.

Advertisement

korekta: Kornelia Farynowska

Advertisement

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *