search
REKLAMA
Nowości kinowe

ANNABELLE: NARODZINY ZŁA. Zaskakująco udany powrót

Jarosław Kowal

10 sierpnia 2017

REKLAMA

Prequel prequela będącego jednocześnie spin offem oraz origin story… To się nie mogło udać, a jednak wypadło zaskakująco przyzwoicie, zwłaszcza na tle części pierwszej, czyli drugiej, czyli… trzeciej?

Jeżeli zestawimy Annabelle: Narodziny zła z Uciekaj, Złem we mnie albo To przychodzi po zmroku, werdykt będzie jednoznacznie negatywny, ale nie jest to właściwa kategoria dla czwartej części tego dziwacznego uniwersum. Mamy do czynienia z horrorem mainstreamowym, nie arthouse’owym, a w porównaniu z Rings albo Ouija: Narodziny zła (czyżby polskim dystrybutorom kończyły się pomysły na tytuły?) prezentuje się nader solidnie.

Są tu jump scares łatwe do przewidzenia niczym partie punk rockowego perkusisty; są strzelby Czechowa, których użycie w sytuacjach zagrożenia jest oczywiste od pierwszego ukazania na ekranie; są fabularne standardy wyplewiające z opowieści wszelkie elementy zaskoczenia. Annabelle: Narodziny zła to rysunek na szkle, pod którym ułożono gatunkowe klisze, ale pozornie beznadziejną sytuację uratował młody reżyser – David F. Sandberg.

Szwedzki twórca nie ukazał jeszcze swego talentu w pełni. Zadebiutował ubiegłorocznym Kiedy gasną światła i choć przez chwilę film wywołał poruszenie, ostatecznie jego potencjał rozbił się o nadmiar sztampowym rozwiązań. Sandberg ewidentnie ma słabość do pracowania na schematach, jednak przy drugim podejściu zrobił to subtelniej, pozostawiając miejsce dla własnej opowieści, a tym samym nadając filmowi charakter. Gdybym musiał wskazać na najbliższe podobieństwo, wybrałbym Hooperowskiego Ducha z jego unikalnym balansowaniem pomiędzy kinem grozy a kinem familijnym.

W obydwu filmach mamy zmorę z zaświatów działającą głównie na obszarze jednorodzinnego, pokaźnego domostwa; w obydwu strach rzadko przemienia się w czyn i zgonów na oczach widza jest bardzo niewiele, w obydwu śledzimy przede wszystkim losy przerażonej dziewczynki, a w dodatku Lulu Wilson momentami do złudzenia przypomina przedwcześnie zmarłą Heather O’Rourke. Co jednak najważniejsze, bohaterami jednego i drugiego obrazu są ludzie z krwi i kości, których mamy okazję bliżej poznać, dlatego też uruchamiają w nas głębsze emocje – współczucie czy strach nie przed aktywnością ducha, lecz o życie jego potencjalnych ofiar. Tu Sandberg ugrał najwięcej. Nie żongluje na naszych oczach mięsem armatnim, na którego ustrzelenie po cichu liczymy, zamiast tego sprawia, że jak rzadko kiedy wolelibyśmy, aby akurat tym razem krew rozlewała się jak najrzadziej.

Minimum cyfrowych efektów specjalnych, kilka niezłych efektów praktycznych, świetna gra aktorska i dobra rozrywka ponad szablonami tak oczywistymi, że każdy z nas przez chwilę może poczuć się jak medium odgadujące przyszłość – Annabelle: Narodziny zła to ratunek dla uniwersum tworzonego wokół przygód walczącego z duchami małżeństwa Warrenów. Gdyby tak jeszcze publiczność na niemalże wyprzedanym pokazie przedpremierowym wczuła się w narrację, zamiast komentować, wybuchać śmiechem w zupełnie nieśmiesznych momentach i koncentrować wzrok na dnie paczki chipsów (nie łudźcie się, wszyscy doskonale wiemy, że robicie to dla rozładowania napięcia i przegonienia strachu), wyszedłbym z kina w pełni usatysfakcjonowany. Najlepiej odczekajcie jeszcze przynajmniej tydzień i koniecznie sprawdźcie ten rzadki przypadek drugiej części (jeżeli chodzi o chronologię publikacji) horroru, która przyćmiewa pierwowzór.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA