RAMROD
André De Toth (1913-2002) był specyficznym i niezbyt popularnym twórcą kina. Pochodzący z Węgier reżyser fizycznie przypominał skrzyżowanie Johna Forda z klasycznym przeciwnikiem Jamesa Bonda i w dodatku kręcił filmy niełatwe, wymykające się jednoznacznej klasyfikacji oraz pozbawione sentymentów typowych produkcji starego Hollywood. Taki był Dzień wyjętych spod prawa, taki też jest Ramrod, w którym De Toth obsadził swoją ówczesną żonę – będącą wtedy u szczytu sławy, ponętną Veronikę Lake, znaną przede wszystkim z kina noir. Tak powstało rzadkie połączenie westernu z czarnym kryminałem.
Mimo swojego złowieszczego wyglądu De Toth był prawdziwym kobieciarzem; żonaty aż siedmiokrotnie (!!), doczekał się aż dziewiętnaściorga (!!!) potomstwa, w tym dwójki dzieci z Lake. I dokładnie tyle samo filmów spłodzili też razem – po Ramrodzie było jeszcze przygodowe widowisko Slattery’s Hurricane, którego tytuł mówi praktycznie wszystko. W przeciwieństwie do powstałego w 1947 roku westernu, enigmatycznego już w samej swojej nazwie, chociaż ta, podobnie jak i cała fabuła, jest względnie prosta, nawet jeśli nietypowa dla danego gatunku (żeby było śmieszniej, w dwie dekady później powstał inny jego reprezentant o podobnym mianie – naznaczony nagością The Ramrodder).
Skrypt tria Jack Moffitt, Graham Baker i Cecile Kramer, którzy wysmażyli go na podstawie pomysłu Luke’a Shorta (bez związku z komikiem Martinem), prawi o konflikcie pomiędzy prawdziwą femme fatale, Connie Dickason (właśnie Lake), a lokalnym bossem, Frankiem Ivey (Preston Foster, dla którego granie zakapiorów było chlebem powszednim). W jego następstwie Connie traci narzeczonego i od teraz sama chce prowadzić rancho – wbrew stereotypom płciowym, obiegowej opinii w miasteczku, a nawet wbrew własnemu ojcu, który najchętniej widziałby swoją córką w roli… żony Iveya. Aby więc walczyć o swoją niezależność, Connie zatrudnia pijaczynę Dave’a Nasha (sympatyczny Joel McCrea, który wcześniej wystąpił u boku Lake w komediowych Podróżach Sullivana). Ma być jej prawą ręką i nadzorcą rancha w jednym – czyli tytułowym ramrodem – tym samym stając na czele najemnych kowboi nieprzychylnych Iveyowi.
Reszty można się po części domyśleć. Jak w każdej opowieści z morałem, zwłaszcza spod znaku Dzikiego Zachodu, przemoc będzie rodzić przemoc. I, co charakterystyczne dla kina noir, Connie budzić będzie pożądanie u swojego pracownika, jak i pozostałych mężczyzn. Wszystko to razem po prostu musi skończyć się rozlewem krwi. I chociaż Ramrod pod każdym z tych względów grzecznie wpisuje się w regulamin amerykańskich cenzorów danej ery, to tak jak każdy czarny kryminał tamtych lat, pozostaje kinem twardym i dorosłym, swoją westernową otoczkę traktując jak najbardziej serio. To może się podobać. To także sprawia, że Ramrod zdołał przetrwać próbę upływającego czasu.
Półtoragodzinna produkcja nakręcona w plenerach stanu Utah nie jest być może szczytowym osiągnięciem De Totha i nieco jej brakuje do poziomu wspomnianego już Dnia wyjętych spod prawa. Niemniej zbliżona atmosfera obu tych pozycji, jak i swoisty fatalizm wiszący w powietrzu także i dziś odpowiednio działają na widza. Co prawda nie tylko klimatyczne, kwadratowe, czarno-białe kadry uchwycone obiektywem mistrza Russella Harlana (Rzeka Czerwona, Rio Bravo) dają znać o mocno zaawansowanym wieku tej fabuły. Lecz poza pewnymi technicznymi ograniczeniami i stylistycznym minimalizmem, który szału po prostu nigdy nie robił, na dobrą sprawę trudno coś poważnego zarzucić temu filmowi.
I owszem, poszczególne elementy składowe nie były już w dniu premiery żadnym novum. A i podejście reżysera do tematu raczej wpisuje się w jego ogólny styl i twórczy światopogląd, jakiemu nie raz już dawał ujście na dużym ekranie. Jego ręka jest zresztą w Ramrodzie odrobinę bezbarwna, jakby pozwalał wydarzeniom toczyć się własnym torem, nie ingerując zbytnio w jej odgórnie posępną aurę, którą naprawdę trudno byłoby zepsuć komukolwiek. Gdy oglądało się wcześniej inne dzieła tego twórcy, da się wyczuć, że to jego film. Ale też nie ma w nim na dłuższą metę nic szczególnego, co w jakiś sposób mogłoby zostać z nami na dłużej, przekonując o wyjątkowości seansu. Tą zapewnia głównie wspomniany już mariaż gatunkowy, jaki od tego czasu praktycznie się już nie powtarzał – a szkoda (tu na myśl przychodzi mi jedynie pochodzący z tego samego roku Ścigany z Robertem Mitchumem i obchodzący właśnie swoje 65-lecie Johnny Guitar, nakręcony już jednak w kolorze).
Nowych tricków trudno spodziewać się też po mocno ograniczonych możliwościach Veroniki Lake, która jest tu po prostu sobą – ocieka seksem, mami charakterystyczną burzą włosów i uwodzi tembrem głosu. Cudów nie znajdziemy w ogóle w dziwnie, bo nie zawsze przekonująco dobranej obsadzie, wśród której dostrzeżemy też Donalda Crispa i coraz śmielej poczynającego sobie w kinie, młodego Lloyda Bridgesa – ojca Beau i Jeffa. Z aktorskiej stawki jedynie McCrea zapada w pamięć, choć i tutaj trudno pisać o jakiejś poważnej zmianie emploi, czy też roli na miarę tej, jaką Dean Martin zagrał w nadmienionym wcześniej Rio Bravo. I nawet muzyka znanego głównie z komedii Billy’ego Wildera i Sokoła maltańskiego Adolpha Deutscha po prostu sobie jest i niewiele ponadto.
Głupio tak jednak punktować Ramroda w kontekście braku większych zachwytów. Nie do nich wszak film De Totha aspirował. To nigdy nie miał być wizualnie zachwycający majstersztyk, zapierająca dech w piersiach epopeja pokroju dokonań Forda, bądź jedna wielka wolta fabularna godna Shyamalana. Co oczywiste dla czarnego kryminału – nawet tego osadzonego na skąpanej w słońcu prerii – znajdziemy tu kilka zwrotów akcji oraz ciekawych zabiegów stylistycznych i, co ważniejsze, ani razu nie zatracimy swojego zainteresowania posępną intrygą. Chłód i prostota bijące od niej i od jej uczestników udzielają się jednak także widzowi. To wpływa na odbiór całości, czyniąc ją może nie tyle nieprzystępną, co w ostatecznym rozrachunku dość obojętną. A przez to łatwo jest ją skazać na porażkę.
Takową zresztą Ramrod był. Z zaskakująco dużym, jak na swoją techniczną skromność budżetem dwóch milionów dolarów, film zarobił… dokładnie tyle samo. A i to głównie dzięki popularności Veroniki Lake, której kariera z wolna chyliła się już ku upadkowi i, tak jak w przypadku jej bohaterki, nie dawała szans na odkupienie (co ciekawe, był to jej pierwszy film wyprodukowany poza studiem Paramount, z którym była związana). Mimo kilku pozytywnych recenzji w prasie, publika raczej odbiła się od tej pozycji, która dość szybko popadła w zapomnienie, po dziś dzień pozostając przykładem niedocenionego (a może niezrozumiałego?) eksperymentu formalnego, z jakim jednakże polecam się zapoznać.