search
REKLAMA
Recenzje

DZIEŃ WYJĘTYCH SPOD PRAWA

Jacek Lubiński

15 stycznia 2017

REKLAMA

Jednooki twardziel, którego kariera wyrosła na opiewaniu Dzikiego Zachodu? Pierwszym słusznym skojarzeniem jest oczywiście John Ford. Ale nie jedynym. Podobną ścieżką podążał Sasvári Farkasfalvi Tóthfalusi Tóth Endre Antal Mihály – węgierski reżyser, który w Hollywood zadomowił się pod pseudonimem André De Toth, a do westernu trafił właśnie za pośrednictwem Forda. Niestety, mimo o wiele różnorodniejszej filmografii i opasce przysłaniającej dokładnie to samo, lewe oko, nie doczekał się on podobnego uznania, dziś będąc już właściwie kompletnie zapomnianym, wręcz anonimowym dla ogółu twórcą. A przecież ta niezwykle kolorowa postać z bogatym życiorysem ma na swoim koncie równie udane klasyki gatunku, co jego mistrz. Bodajże najlepszym pozostaje przy tym jego ostatnie, jedenaste w sumie podejście do tematu – właśnie Dzień wyjętych spod prawa.

Zaskakujące, jak wysublimowane jest tutaj polskie tłumaczenie tytułu, który równie dobrze można by było przełożyć na o wiele prostsze i bardziej dosadne Dzień bandytów (a nawet i „bandyty”, gdyż w oryginale nie ma liczby mnogiej). Pochodzący z końca lat pięćdziesiątych western zdecydowanie zasłużył sobie jednak na takie postawienie sprawy. Nie znajdziemy w nim bowiem ani stereotypowych przestępców, ani tym bardziej honorowych bohaterów bez skazy, a o widowiskowych pojedynkach w samo południe można zapomnieć. Skromne, tanie nawet jak na swoje czasy, bo kosztujące zaledwie czterysta tysięcy dolarów, minimalistyczne dzieło nie jest typowo czarno-białe, co stawia je w podwójnej roli: swoistego spadkobiercy kina noir (do którego De Toth także dołożył swoją cegiełkę) oraz jednego z prekursorów antywesternu.

„Życie jest czarne, a ja fotografuję życie” – powiedział reżyser.

Paradoksalnie specyficzną, szarą, niejednoznaczną atmosferę jego dzieła idealnie oddają pozbawione barw zdjęcia Russella Harlana – operatora takich klasyków jak Zabić drozda czy nieśmiertelne, powstałe w tym samym roku Rio Bravo. Co ciekawe, w jedną z kluczowych dla fabuły postaci wcielił się tutaj starszy brat Ricky’ego Nelsona – David. Na tym jednak elementy wspólne obu produkcji się kończą – Day of the Outlaw jest wszak niemalże przeciwieństwem wielbionego dokonania Howarda Hawksa. Dość napisać, że jakiekolwiek prawo i porządek istnieją tu jedynie w teorii, strzelanin z prawdziwego zdarzenia nie uświadczymy (ta najważniejsza zostaje w pięknym stylu… przerwana), a główny bohater ani razu nie używa swojego rewolweru. Niemniej charakterystycznych dla gatunku naleciałości nie brakuje.

Już choćby nasz „heros” – Blaise Starrett w interpretacji Roberta Ryana – jako żywo przypomina posągowych bohaterów Gary’ego Coopera. Jest milczący, szorstki, niestrudzony i zimny niczym pogoda za oknem, posiada też równie sztywny kodeks życiowy. Z początku jawi się on nam wręcz jako potencjalny antagonista, co tylko udowadnia dwuznaczność moralną tytułu filmu De Totha. W scenariuszu Philipa Yordana – adaptacji opowiadania Lee E. Wellsa, również niezwykle płodnego na tym polu twórcy – nie znajdziemy w końcu jednowymiarowych bad guyów. Łatwo jest ocenić poszczególne postaci, a ich role wpisać w konkretne ramy schematów, lecz ich postępowanie zmienia się pod wpływem chwili, wynika z kontekstu sceny. Dlatego też Starrett nie od razu zaskarbia sobie naszą sympatię, jeśli w ogóle można do niego takim uczuciem pałać. A faktycznego przeciwnika, który nagle wchodzi mu w interesy z butami, trudno jest uznać za zło wcielone i niekiedy kibicuje mu się równie mocno.

Duża w tym zasługa znanego z Białego kanionu Burla Ivesa, który tutaj właściwie powtarza swój oscarowy wyczyn. Raz jeszcze jest więc swoistym „dobrym wujkiem”, który twardą ręką steruje swoimi podwładnymi. Tam była to okryta złą sławą rodzina. U De Totha to uciekająca przed kawalerią zbieranina wiernych mu żołnierzy i najemników. To wojak i gentleman, ale też dezerter i złodziej. Starzec o nienagannych manierach równym jego niepodważalnym autorytecie. Wraz ze swą świtą wkracza niespodziewanie do miejsca na zadupiu Wyoming – ni to wioski, ni miasteczka – i bierze jego nielicznych mieszkańców za zakładników. Czyni to, gdyż po prostu nie ma innego wyjścia. Nie ma także zamiaru zostać w tej dziurze na dłużej, trzymając cały czas na bardzo krótkiej smyczy swą ekipę. Ekipę, która bez odpowiedniego nadzoru przypomina rozbrykaną grupkę dzieci, nastawionych tylko i wyłącznie na zabawę – najchętniej z tutejszymi kobietami, wśród których znajduje się także wybranka serca Starretta (znana z Wyspy Gilligana Tina Louise, która rok wcześniej zadebiutowała u boku Ryana w Poletku pana Boga).

Miłość, pieniądze, wyścig z czasem… – twórcy właściwie nie odkrywają przed nami nowych kart w rozdaniu.

Czynią to jednak w bardzo niestandardowy, przynajmniej jak na ówczesne kino amerykańskie, sposób. Zwraca uwagę już chociażby osadzenie akcji w zimie – porze roku nieprzyjemnej i dobrze oddającej ponury klimat oraz fatalizm historii, podkreślanej dodatkowo pozbawioną fajerwerków, stonowaną muzyką Alexandra Courage’a. Nakręcona późną jesienią w autentycznych lokacjach Oregonu i Arizony, opowieść ta toczy się wpierw głównie we wnętrzach, przypominając kameralny dramat. A następnie na dobre wychodzi w plener, gdzie wydatnie korzystając z pomocy nieokiełznanej natury, staje się niemalże czystym survivalem. Czyli odwrotnie niż w Nienawistnej ósemce Quentina Tarantino, wśród licznych inspiracji którego także daje się odczuć ducha Dnia wyjętych spod prawa.

Ciekawie wypada zresztą porównanie tych, jakże różnych przecież filmów. W obu przypadkach mamy przecież do czynienia z pojedynkami charakterów wśród „zimowej ciszy”. O ile jednak w zdeprawowanym, przejaskrawionym świecie QT znajdzie się miejsce na nutkę optymizmu, humoru i bohaterskie czyny, u De Totha przeważa powaga sytuacji, z lekką jedynie nutką szaleństwa. Jakikolwiek heroizm podyktowany jest tu tylko i wyłącznie samolubnymi przesłankami, a konkluzja, jakkolwiek fizycznie korzystniejsza dla niektórych postaci, pozbawiona sentymentów – niewzruszona równie mocno, co otulający coraz więcej ciał za oknem puch. Przetrwanie niekoniecznie oznacza zwycięstwo, a wygrana happy endu nie gwarantuje. Jedynie kobiety – w obu przypadkach będące wszak źródłem kłopotów – pozostają tutaj czyste. Choć im także daleko do nieskazitelnej bieli śnieżnych czap.

Choć całość trwa zaledwie półtorej godziny, a akcja szybko przechodzi pomiędzy kolejnymi wydarzeniami, nie pozwalając na ani chwilę nudy, to jednak wszystko toczy się tu dość spokojnym rytmem. Pozwala to łatwo wejść w historię, jak i wybrzmieć poszczególnym scenom, emocjom, osobliwej atmosferze. Pomimo niepodważalnego i ani na chwilę nie słabnącego napięcia stoi to trochę w opozycji do tanich hasełek, jakimi reklamowano film („Popatrz, co dzieje się z kobietami… popatrz, jak Zachód eksploduje!” lub „Przyszli z zamieci… najbardziej przerażający zabójcy, którzy kiedykolwiek opanowali miasteczko – i jego kobiety!”). Być może dlatego nie był on sukcesem frekwencyjnym, pogrzebanym w dodatku dziwacznym odbiorem wśród cenzorów na całym świecie – przykładowo w Wielkiej Brytanii przyznano mu kategorię PG, podczas gdy w Holandii był dozwolony dopiero od lat osiemnastu, a w Szwecji został… w ogóle zakazany.

Wyprzedzając nieco swoje czasy, film nie rozkochał w sobie także i krytyki.

Można zresztą stwierdzić, że powstały pod szyldem Security Pictures projekt od początku skazany był na porażkę. Już pomijając niewielki budżet, który dodatkowo przykręcany był bezpośrednio na planie, De Totha nękały w trakcie zdjęć także problemy osobiste, opóźniające filmowanie liczne burze oraz zapalenie płuc jego głównej gwiazdy. Nic zatem dziwnego, że kiedy pieniądze się wyczerpały, czterdziestosześcioletni wówczas reżyser po prostu zawinął się do domu. Ostatecznie z nakręconego materiału i tak zdołał stworzyć mały diament. Skromne, ale diablo dobre dzieło, które stało się tym samym punktem szczytowym dla całej jego kariery i zarazem początkiem jej końca. Chociaż ostatni raz za kamerą De Toth stanął blisko trzy dekady później, reżyserował już coraz rzadziej, a każdy jego następny film – może za wyjątkiem mało znanej w Polsce, wojennej Brudnej gry z Michaelem Caine’em – był gorszy od poprzedniego.

Do westernu już właściwie nie powrócił. Nie licząc paru odcinków telewizyjnego Mavericka i The Westerner, Dzień wyjętych spod prawa stanowił dla niego więc pożegnanie z gatunkiem. Zresztą w annałach dziesiątej muzy zapisał się głównie jako twórca… horroru – oryginalnego Gabinetu figur woskowych z Vincentem Price’em. A w świadomości opinii publicznej jako drugi mąż Veroniki Lake. A przecież Węgier był żonaty siedem razy, doczekał się dziewiętnaściorga dzieci (!!!) oraz jednej nominacji do Oscara i w ciągu niespełna pięćdziesięciu lat nakręcił aż trzydzieści pięć filmów kinowych (a to tylko część jego dorobku życiowego). Najwyraźniej sprawiedliwość dziejowa także i jemu nie była mu pisana. W tym kontekście znamienny wydaje się być gorzki finał rzeczonej produkcji. André De Toth – wyjęty spod prawa…

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA