RAMBO: OSTATNIA KREW. To nie jest Hollywood dla starego Rambo
Wzlotów, niuansów oraz pozornego końca serii nie trzeba przypominać, szczególnie, że wczoraj wskoczył sobie na portal bardzo dobry i erudycyjny tekst traktujący o przygodach wiecznego tułacza, skonfliktowanego ze światem i sobą wojownika, Johna J. Rambo. Seria niby to zakończyła się sentymentalnym powrotem do domu, ale zostawiała furtkę na interpretację. Pamiętam, że wyśmiewaliśmy w kinie z bratem, gdy oglądaliśmy czwartą odsłonę, fakt, że Rambo po służbie wojennej zrobił sobie – zanim powrócił do domu – małą wycieczkę do miasteczka Hope, Wietnamu ponownie, Afganistanu, a następnie Birmy. I tak oto przerośnięty chłop po sześćdziesiątce w nieco zabawnej scenie maszeruje w kierunku farmy w Arizonie. Zostawiliśmy go niepewnego dalszego losu, a po dziesięciu latach pukamy do jego drzwi po raz kolejny.
Otwiera nam nieco pogodniejszy dziadek, który bardzo chce wkurzyć miłośników smaku waniliowego Hollywood oraz dziennikarzy z Huffington Post. Umówmy się – jeśli krytycy pozornie durnego konceptu ukazującego Rambo na farmie arizońskiej chcą się do czegoś przyczepić, to nie powinni akurat do jego miejsca pochodzenia, bo pojawiają się tu i ówdzie głosy, że Rambo jakimś dziwnym trafem teleportuje się w siodło kowbojskie, a to nie jego miejsce. Seria wielokrotnie wspominała o tym, że nim jako młody chłopak zaciągnął się do armii, był synem ranczera z Bowe w Arizonie, a newralgiczna obecnie sytuacja przy granicy Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku dała tym razem pretekst do wyciśnięcia z postaci jeszcze jednej przygody, jakże niepokornej fabularnie względem współczesnego kina. Co sprawiło, że Rambo unikał kiedyś powrotu do domu przez tyle lat? Jak to jest z tymi indiańsko-niemieckimi korzeniami, wspomnianymi w Part II? Najnowszy film niewiele dopowiada, a strzępki genezy pochowane są na nagrobkach oraz w kiepsko photoshopowanych przez twórców filmu zdjęciach wiszących na ścianie salonu.
Sam Rambo, teraz już przy dobrze zakonserwowanej jesieni swojego życia, trzyma się średnio, bierze jakieś leki i ma obsesję na punkcie bezpieczeństwa jedynych osób, które zostały u jego boku. Umysł nie pozwala mu usnąć, a pod dobrze doglądaną spuścizną ranczerską otrzymaną po ojcu (miłość do koni to również powracający w serii motyw) skrywają się tajemnicze tunele, które bohater własnoręcznie wykopał, jakby oczekując ponownego przyjścia Vietkongu. Te bardzo niepokojące wątki, które u innego reżysera mogłyby być czymś naprawdę ważnym dla serii, tutaj – do czego zaraz przejdę – osiągają bardzo niski pułap. Jest w tym również miejsce na jakieś wymuszone dobro – Rambo bowiem jest zaprzyjaźniony z meksykańską gosposią swojego ojca, a jej wnuczkę, Gabriellę, pomógł wychować. W ciągu pierwszych czterdziestu minut fabuła każe nam uwierzyć w ten nowy status quo, który przecież nie jest wcale idiotyczny na papierze, ale w realizacji wypada jak fanfiction.
Pozorny spokój oczywiście przerywa zniszczenie tego utrzymanego na wiarę (niestety – czasami również dla widza) substytutu rodziny. Nastolatka trafia w ręce meksykańskich handlarzy ludźmi, a Rambo, niczym potwór Frankensteina (fetyszyzowanie blizn z każdej odsłony serii oraz poszukiwanie serca wewnątrz potwora jest tutaj kontynuowane w bardzo upiorny sposób, może nieco za bardzo), sunie powolnie na ratunek, gubiąc przy tym śruty, naboje, resztki chęci życia i tabletki na zwyrodnienie stawów. Widzimy więc Rambo w zupełnie obcym mu świecie i czekamy, aż ponownie zmieni się w to, czym była pierwsza odsłona – surwiwal z pułapkami i przebitymi nogami myśliwych. Prowadzenie śledztwa oraz eksplorowanie miasta to nie jego dżungla, dlatego gdy nadchodzi trzeci akt, a wraz z nim fortyfikacja rodzinnej farmy oraz rozprawianie się ze złolami na sto różnych sposobów, film przypomina, z kim niegodziwość ma tym razem do czynienia. Robi to hektolitrami krwi w CGI oraz montażem, który zmusza nas, by wierzyć, że Stallone wciąż może dać radę. Jak gdyby było mało uproszczeń, niczym w grze RPG, gdy coś przyblokuje naszego mięśniaka fabularnie, pomaga mu dziennikarka grana przez Paz Vegę. Mam zresztą wrażenie, że na tę kobiecą postać był pierwotnie o wiele ciekawszy zamysł, zwracający filmowi jego aspiracje publicystyczne.
Podobne wpisy
Nowy Rambo to bowiem dołująca pieczara nihilizmu, jaskinia gore’u, krzyk aktywisty, który ma coraz mniej złudzeń odnośnie świata. To średnie kino, bo bije z tego fantazja starego człowieka o jednostkowym przywracaniu równowagi, odważna deklaracja jak na bezpieczną dziś kinematografię. W krytyce tej bajki powraca bowiem niezwykle zaskakujące zdanie kanapowców głoszące, że najbardziej szkodliwe jest tutaj tworzenie narracji o złym meksykańskim połświatku. No kurde, o obraz świata bym się akurat nie pieklił, bo dane z artykułu Marii Encarnación Lópezo o sytuacji młodocianych kobiet w Meksyku, głoszą: „Organizacje przestępcze zgotowały Meksykowi najbardziej brutalne czasy w swojej historii. Te same organizacje, które doprowadzają do śmierci ponad 30 tys. osób rocznie, zajmują się porwaniami na tle seksualnym. Corocznie znika w Meksyku około 20 tys. kobiet, z czego 40 procent to osoby niepełnoletnie. Ten biznes wydaje się tylko kwitnąć w najlepsze”.
Trochę więc nie rozumiem narzekań, że Meksykanie w tym akurat wyrywku rzeczywistości, do którego zapuścił się Rambo, to gwałciciele, mordercy i gangsterzy. Nie potrzeba nawet równowagi w postaci wątku nastoletniej Gabrielle, która zanim stała się niewolnicą seksualną, była ofiarą rodziców, pierwszej linii nieprzystosowanych emigrantów. Wszystkie te rzeczy świetnie mogły wypaść w scenariuszu, ale niestety zostały zarżnięte przez niepewną rękę reżysera, zbyt powolne (jak na 100 minut!) tempo oraz rozerwanie pomiędzy próbą dopowiedzenia czegoś o tytułowej postaci, a wymierzania siarczystego policzka odwracającym głowę ludziom.
Gdy bowiem przychodzi wyczekiwane katharsis, a trup ściele się gęsto, pozostaje wrażenie obcowania z nieskończonym, budżetowym filmem, opartym na książkach reportażowych gryzących problemy przygraniczne z zupełnie innej strony niż robią to antyprezydenckie media głównego nurtu. Gniewnym, ale w bardzo dziwny, niespójny i starczy sposób krzykiem rozpaczy. Świat Rambo jest skomplikowany, rozerwany między miłością do ojczyzny, a jej odrzuceniem, między zwierzęciem w nas, a próbą jego uczłowieczania, a teraz – między dwiema granicami, za którymi nie dzieje się dobrze. Niestety biały weteran wojenny nie uratuje w tych cieniach nikogo, bo jest wyłącznie fantazmatem przerażonych gringo. Jeśli ten film robi cokolwiek dobrze, to wskazuje latarką na rany. Świat zawsze musiał je sobie zszywać samemu, bez pomocy Rambo.