Do czterech razy sztuka. Najlepsze CZWARTE odsłony popularnych serii
Wydawać by się mogło, że w filmowych seriach im dalej posuwamy się względem części pierwszej, tym gorzej. To wielka sztuka (i wielkie ryzyko) umiejętnie nawiązać do stylu oryginału, a jednocześnie wnieść coś nowego i wciąż interesującego do serii. Większości się to nie udało. Generalnie sequele, a już tym bardziej części czwarte serii, nie mają renomy. W tym zestawieniu przedstawiam chlubne wyjątki, z racji tego, iż w 2023 roku jeden z wymienionych tytułów wszedł na ekrany kin. Yeahh… wiecie, o kogo chodzi.
„Zabójcza broń 4”, czyli odrobina kung-fu robi swoje
Wydawać by się mogło, że oni byli już w trzeciej części „za starzy na to gówno”, a tu proszę, taka niespodzianka. W czwartej odsłonie Gibson i Glover poradzili sobie wybornie z zagrożeniem ze strony Jeta Li – wówczas niezwykle cennego towaru eksportowego z Hongkongu, który na długo zabawił w Hollywood. Między innymi ciekawy antagonista, wciąż odczuwana chemia między głównymi postaciami, dobrze dozowana mieszanka akcji i humoru sprawiły, że seans czwartej odsłony Zabójczej broni był równie udany, jak seanse poprzednich odsłon. Zadziałało też to, że i tym razem Richard Donner sprawował kierownictwo nad filmem, a Mel Gibson był u szczytu swej popularności.
„Terminator: Ocalenie”, czyli powrót do przyszłości
Być może z perspektywy czasu można ten pogląd uznać za kontrowersyjny, ale według mnie czwarta odsłona serii Terminator, to wciąż najciekawsza, najodważniejsza próba przełamania dominacji dwóch pierwszych, niedoścignionych odsłon. Owszem, „trójka” była do przełknięcia, głównie dzięki udziałowi Schwarzeneggera, ale to w czwartej, pomimo jego braku, postawiono wszystko na jedną kartę. Wielu fanów do dziś każe się McG popukać po głowie za pomysły, jakie wdrożył. Ja jednak zauważam, że to jedyna część serii, w której postarano się przełamać klątwę schematu, wedle którego jakaś maszyna wraca z przyszłości do teraźniejszości, by namieszać w czasoprzestrzennej linii. Poza tym Christian Bale to dobry John Connor, ot co.
„John Rambo”, czyli krew jeszcze nigdy nie lała się tak soczyście
Musiało trochę czasu minąć, Sylvester Stallone musiał się postarzeć, by Hollywood doszło do wniosku, że Rambo to wciąż marka, którą warto eksploatować. Ten powrót nosił z początku wszelkie znamiona porażki. Od premiery części trzeciej minęły dwadzieścia trzy lata, Sly był wówczas po sześćdziesiątce, nie miał już ani ciała herosa, ani jego sprawności. Ale w momencie, gdy twórcy zrezygnowali z fetyszyzacji muskulatury bohatera, stawiając na realizm, bezkompromisowość i czystą brutalność, okazało się to zaskakująco świeżym kierunkiem. Trudno mówić, że zadziałała skromność, bo to wciąż wybuchowa odsłona, ale da się odczuć pewien umiar w gospodarowaniu środkami wyrazu, który po prostu zadziałał.
„Toy Story 4”, czyli stare zabawki z nowymi bateriami
Toy Story 3 było doskonałym zamknięciem historii zabawek. Ponowne jej otwarcie było więc dalece ryzykowne, łatwo było też o potknięcie. Do momentu premiery Toy Story 4 kompletnie nie brałem tego projektu na poważnie. Nie wierzyłem, że to może się udać. Po seansie byłem więcej niż zaskoczony. To naprawdę jeden z nielicznych przykładów w tym zestawieniu, który nie jest tylko „OK” względem oryginału, on robi różnicę względem całej serii i pokazuje, że ponowne otwarcie historii nie zawsze musi być naciągane. Podziałało poszerzenie nieco świata, zagranie nutką przygody i ponowne wykorzystanie potencjału postaci, które kochamy.
„Krzyk 4”, czyli metakomunikat do potęgi
Każda z kolejnych odsłon tej przebojowej, horrorowej serii opiera się z gruntu na tym samym schemacie fabularnym. Jakiś zły człowiek wpada na pomysł, by założyć maskę Ghostface’a i zacząć zabijać, co jest dla bohaterów powrotem do koszmaru. Żeby czwarta część, nakręcona po jedenastu latach od premiery przeciętnej części trzeciej, mogła dalej szokować i budzić napięcie, Wes Craven musiał postarać się, by przedstawić tę historię nieco inaczej, ale zgodnie z duchem serii. To się zdecydowanie udało. Dużo tu zaskoczeń i scenariuszowych wolt, naigrywań z naszych przyzwyczajeń, co już na wstępie zasugerowała scena otwierająca, inna niż poprzednie, wielowarstwowa jak sam film.
„Harry Potter i Czara Ognia”, czyli żarty się skończyły
Być może nie jest to typowy sequel. Bardziej pasuje do Czary Ognia miano jednej z części większej sagi, opartej na konkretnym materiale źródłowym. Trudno mówić, by ten film zatem stanowił dla twórców jakieś wyzwanie, jeśli doskonale wiedzieli, co po Więźniu Azkabanu następuje w historii Harry’ego Pottera. Czara Ognia to jednak dla mnie zarówno najciekawsza odsłona cyklu książek, jak i w rezultacie bardzo, ale to bardzo jakościowy sequel względem Kamienia Filozoficznego, a to dlatego, że w końcu wchodzimy tu w nieco mroczniejszą materię, dziecinadę zostawiając za sobą. Scenariusz z kolei ma swój dobry rytm za sprawą oparcia go na Turnieju Trójmagicznym, wnoszącym do fabuły – jak się okazuje – wiele dramatów.
„Mission: Impossible – Ghost Protocol”, czyli Cruise jak wino
Kto jak kto, ale Ethan Hunt w wykonaniu Toma Cruise’a, to bohater kina akcji, który radzi sobie zaskakująco dobrze w kolejnych odsłonach swych przygód. Kto by przypuszczał, że po efekciarskiej i kiczowatej części drugiej zaserwowanej przez Johna Woo, ta seria sięgnie jeszcze szczytów. Dosłownie zaistniało to w części czwartej, nie tylko dlatego, że Cruse wspiął się w niej na słynny arabski drapacz chmur, ale także dlatego, że Ghost Protocol jest po prostu niesamowicie świeżym produktem. Ten film można właściwie traktować jak reboot, ponieważ otworzył nowy rozdział w historii tej serii, której kolejna odsłona będzie mieć premierę już wkrótce.
„Mad Max: Na drodze gniewu”, czyli kobiety biorą górę
Pomimo dystansu, z jakim podchodzę do tej odsłony, trudno jest mi zapomnieć o emocjach, które wywołał we mnie jej seans. To było intensywne doświadczenie. Scenariusz tego filmu jest idiotyczny, co nie zmienia faktu, że widowiskowo Na drodze gniewu robiło to, co robić miało – powalało. Hardy nie jest Gibsonem, ale dało się tu odczuć klimat tej serii, zwłaszcza że za sterami ponownie zasiadł George Miller, ojciec Mad Maxa. Czekam na zapowiadane od lata rozwinięcie historii Furiozy.
„John Wick 4”, czyli nawalanki ciąg dalszy
To film, który sprowokował mnie do napisania tego zestawienia. Podczas seansu Johna Wicka 4 naszła mnie myśl, że to chyba jedna z lepszych czwartych części w historii kina, mogąca spokojnie rywalizować z oryginałem o miano tej najlepszej. Z tego zestawienia chyba tylko Toy Story 4 cenię tak wysoko. Chad Stahelski i Keanu Reeves odwalili kawał dobrej roboty, serwując widzom istną jazdę bez trzymanki. To kino akcji bez superbohaterów i wylewającego się z ekranu CGI, ale za to prowadzone umiejętnościami i zawziętością pewnego pana w garniturze, którego losem autentycznie się przejmujemy. Cóż z tego, że naginają tutaj prawa fizyki i logiki, jeśli oczu od ekranu nie da się oderwać. I to wszystko na podstawie historii, która już bardziej wyświechtana być nie może. Do teraz drapię się po głowie i zastanawiam, jakie magiczne sztuczki tu zastosowano, że kompletnie zgłupiałem podczas seansu tego filmu, ale wydaje mi się, że nie ma w tym ani trochę przypadku.
BONUS: „Dexter”, sezon 4, czyli „Hello, Dexter Morgan”
Tak się składa, że w świecie seriali kilkukrotnie zdarzało się, że właśnie w czwartym sezonie zaczęło ponownie robić się ciekawie w historii śledzonej przez nas od lat. Gra o tron w czwartym sezonie dobrnęła do jakościowego szczytu, podobnie jak Breaking Bad. Wydaje mi się jednak, że najjaśniejszym przykładem serialu, którego czwarta odsłona zrobiła wyraźną różnicę, jest Dexter. To wówczas bohater w końcu konfrontuje się z wrogiem, który przewyższa go intelektem – złowieszczym, ale niepozornym Trinity. To wówczas Dexter otrzymuje od losu potężnego liścia w twarz, co oddaje jeden z najbardziej szokujących i bolesnych finałów nie tylko tej serii, ale w historii seriali.