PRĘGI (2004)
Mam przed oczyma scenę nieznośnie drażniącą: Wojciech (Żebrowski) i Tania (Grochowska) spotykają się w restauracji. Zdecydowali się na danie samym sobie szansy na miłość i wolność od przeszłości. On przychodzi z kwiatami, siada na krześle, wręcza bukiet, tłumacząc przy okazji, że nie wiedział, jakie kwiaty ona lubi, kupił więc po jednym każdego rodzaju. W tym jednym zdaniu wypowiedzianym niepewnym głosem kryje się wszystko, co chciałby jej tego wieczora powiedzieć. Niestety, po chwili scenarzysta w usta postaci z krwi i kości wkłada słowa poetycko natchnione, zamieniające się w kilkuminutowy wiersz-monolog. Ona odpowiada mu tym samym, słowami szalenie zgrabnymi, z obowiązkowo spływającą łzą po policzku.
Dlatego nie wierzę w Pręgi. Film nagrodzono w Gdyni, stał się polskim kandydatem do Oscara, olśniewając jednocześnie krytyków i widzów. Rzecz dość niesłychana, wcale nie tak często spotykana, szczególnie gdy mowa o kinie polskim, które zbiera niezbyt wiele oklasków. Osobiście jestem przekonany o tym, że kinematografia naszego kraju wychodzi powoli z jakościowego dołka, pobudza intelektualnie i emocjonalnie coraz częściej. Bo czyż można zignorować takie nazwiska jak Barczyk (Przemiany), Wojcieszek (Głośniej od bomb), Krauze (Mój Nikifor), Jakimowski (Zmruż oczy), którzy popełnili w ostatnim czasie dzieła niebanalne i skutecznie wojujące na rynku nie tylko finansowym? Wydawało się, że debiutantka Magdalena Piekorz, wychwalana pod niebiosa, nagradzana i namaszczona przez pismaków i starą reżyserską gwardię na koło ratunkowe kina polskiego, będzie rzeczywistym objawieniem, nawet, jak mówiono, na miarę Zanussiego (jak kto woli, Zanudziego) bądź śp. Krzysztofa Kieślowskiego. Nie wiem, kto uknuł ten niecodzienny spisek, bo oto Pręgi okazały się jednym z najbardziej pretensjonalnych filmów roku, co mnie zdumiało szalenie i pogłębiło irytację debiutanckim dziełem Piekorz.
Pierwsza część historii to kawał znakomitego i przejmującego kina. Najłatwiej byłoby zrealizować film o przemocy rodzinnej, ale całe szczęście młoda reżyserka uniknęła tego błędu, tworząc dzieło o trudnej ojcowskiej miłości i odrzuceniu tejże przez młodego chłopaka. Mamy rozprawę o pamięci i przebaczeniu, strachu i nienawiści. Kilkunastoletni Wojtek żyje tylko z ojcem. To początek monologu dorosłego już Wojtka, przyglądającego się w lustrze własnemu życiu. Jest to dość trudne dzieciństwo, pełne strachu przed ojcem, który klnąc i bijąc pasem stara się dzieciaka wychować jak najlepiej, jak najsłuszniej. Brutalny rodzaj troski zdaje się czymś żałosnym, bo i taki w swej rodzicielskiej miłości jest pozornie złowrogi ojciec. Ukształtowany przez tradycyjny polski katolicyzm zdaje się tkwić mentalnie w uświęconych wyobrażeniach o wychowaniu i zachowaniu, w których brak miejsca na współczucie i delikatność. Miast czułości wystarczy surowość; miast zrozumienia zwyczajowy bat. Tak się wzmacnia, uczy życiowej tężyzny i posłuszeństwa wobec rodziny i obyczaju. Jan Frycz, w roli ojca niesamowity, potrafi wydobyć tę złożoność, boleść i słabość samotnego rodzica, który wie, że przegrał swe dziecko. Odwetem syna jest ucieczka.
W tym momencie kończy się pierwsza część filmu. Następnie coś się zaczyna psuć. Psuć nie z historią, bo ta broni się sama, ale z tym, jak została opowiedziana. Słowa, zdania, gesty brzmią szalenie nienaturalnie, sztucznie, co stało się powodem niewiary w bohaterów i ich przejaskrawione problemy. Wojtek jest już dorosłym mężczyzną, grotołazem wybierającym życie w kamiennych korytarzach, alienując się tym samym od niemal wszystkich ludzi. Jego ucieczka od duchów przeszłości jest nieskuteczna. Podobieństwo ojca do syna nakreślono sposobem dość tendencyjnym: podobnie myją zęby aż do krwi, są pedantyczni, agresywni. Dość banalne szczegóły, które, co gorsza, utknęły nieraz w nachalnej dosłowności. W pewnym momencie bohater przyznaje sam przed sobą, że pręgi tkwią wewnątrz i bolą okrutnie. I po co o tym mówić, na co komu zbędna łopatologia? Czyżby widz nie wiedział, o jakiego rodzaju bliznach jest film? W takich chwilach nie odnajduję w sobie współbrzmienia z problemem Wojciecha, szczególnie kiedy widzę i słyszę, w jak sztuczną popada paranoję, kiedy krzyczy i rozpacza, stosując gesty jednoznacznie teatralne. Nachalna aktorska egzaltacja cierpienia nabiera rozpędu w kilku scenach, w których widzimy rzeki łez i krwi oraz seksu z nimi skrzyżowanego.
Nie chodzi tu przecież o to, żeby obrazki były ładne, tylko prawdziwe, autentyczne. I choć sam problem pręg przeszłości takim właśnie jest, to jego przedstawienie jawi się bardzo pretensjonalnie, korzeniami tkwiąc w literaturze uzdrawiających myśli Coelho. Wszystko zdaje się być podane na tacy: i symbole, i metafory, i znaczenia wespół z namolnym końcem całej historii przypominającym po trosze lustrzaną Personę Bergmana. A sama miłość sprowadza się do jej ozdrowieńczego fenomenu przeganiającego zmory czasu minionego (co chwalebne), będąc przy okazji peanem na cześć piety, dzięki czemu miłosna całość nabiera cech nieprawdopodobnie oczyszczającego cierpiętniczego majestatu.
Niejaką trudność sprawia mi wiara w tego typu natrętnie opowiedziane historie. Poczucie prawdziwości gdzieś się ulotniło, przeszarżowane role drażniły bardziej niż powinny. Pręgi to dość tania psychologiczna wiwisekcja, godna kilku sekund myśli, którą osobiste doświadczenie potrafi z pewnością wzbogacić. Lecz czy sztuka na osobistych reminiscencjach ma polegać? Może ale nie musi. I ja się Pręgom nie daję, bo cukrowej waty nie lubię.
Tekst z archiwum film.org.pl (24.10.2004).