Powody, dla których GWIEZDNE WOJNY: OSTATNI JEDI nie jest znakomitym filmem
4. Nowości tylko z nazwy
Scenariusz serwuje też kilka szoków, dawkowanych w scenariuszu. Jeden z nich dotyczy oczywiście pochodzenia Rey. Jeśli ktoś spodziewał się kwestii na miarę „jestem twoim ojcem” – to faktycznie, nieźle się zaskoczy. Otóż rodzicami Rey byli zwykli złomiarze, którzy sprzedali ją, a pieniądze przepili. To oczywiście interesująca decyzja, podobnie jak to, ze Kylo Ren zabija Snoke’a przed połową filmu i praktycznie zajmuje jego miejsce. Tym samym jego wahania ostatecznie rozstrzygają się (póki co) na korzyść Ciemnej Strony Mocy. Największym zaskoczeniem jest jednak postawa Luke’a Skywalkera, którego słowa wywracają do góry nogami absolutnie wszystko, co myśleliśmy o religii Jedi, Mocy i jego postaci. Tylko że gdy przyjrzymy się temu wszystkiemu bliżej, dostrzeżemy, że Johnson i Kennedy, pod egidą Disneya, rozgrywają wszystko bardzo bezpiecznie. Kylo Ren jako arcyłotr zgadza się z założeniami marketingu i przypomina tym samym swojego idola i dziadka – Dartha Vadera. Rey pozostaje sierotą obdarzoną potężną mocą – ten wątek wydaje się mieć jeszcze najwięcej potencjału. Luke ostatecznie, pouczony przez Yodę, wykazuję pokorę i przyłącza się do walki z Ciemna Stroną i Nowym Porządkiem. Równowaga zostaje więc zachowana, a te wielkie nowości i niezwykłe zwroty akcji okazują się być nie aż takie szokujące. W istocie, nie wnoszą nic nowego – podział sił pozostaje taki, jaki był. A że po drodze wystąpiło trochę wahań? Przecież znamy to z poprzednich części.
5. Formalna poprawność, a może nawet… nuda?
W XXI wieku zrobienie filmu za 200 milionów dolarów, który wygląda fantastycznie, nie jest jakimś szczególnie imponującym osiągnięciem. Johnson już wcześniej udowodnił swoje oko do efektów specjalnych oraz ciekawie zaaranżowanych scen. Ostatni Jedi przynosi jedno genialne i jedno fajne rozwiązanie: to pierwsze to, rzecz jasna, niemy wybuch, a drugie – czerwono-biała otoczka finałowej bitwy. A poza tym? Najbardziej oryginalna i fantazyjna kosmiczna saga od trzech odcinków (Przebudzenie Mocy, Łotr 1, Ostatni Jedi) zlewa się w jedną całość. Już film Abramsa zebrał kilka ambiwalentnych opinii na temat swojego wyglądu – z jednej strony przyjemnie było znów znaleźć się wśród starej, zakurzonej, przybrudzonej, zdezelowanej scenografii, a z drugiej – wszystko to było zupełnie nieoryginalne i zbliżało Gwiezdne wojny do przeciętnego filmu o kosmosie. Ostatni Jedi kontynuuje tradycję poprawnych ujęć, rozegranych w większości bezpiecznie i bez szarży. Aha, dodaje kilka scen w slow-mo, które totalnie nie korespondują z klasycznym stylem opowieści.
6. Problemy ze strukturą scenariusza
Nie do końca kupuję również strukturę scenariusza. Bardzo łatwo zestawić film Johnsona z piątym epizodem sagi: Imperium kontratakuje. Ich położenie w trylogiach zespala je ze sobą, widać tez w Ostatnim Jedi oczywistą grę skojarzeń, na przykład na poziomie właśnie struktury. Oba filmy dzielą się na dwie linie fabularne: w jednej młody rycerz Jedi odbywa trening, a w drugiej jego przyjaciele, na czele rebelii, próbują przetasować swoje siły wobec nadchodzącego ataku wroga. W kontekście ekranowych wydarzeń ciężko nie porównywać tych dwóch obrazów, a porównanie to jak na dłoni pokazuje, co z epizodem VIII jest nie tak. Otóż nie ma się w ogóle wrażenia, że jedne wydarzenia w jakikolwiek sposób wpływają na drugie. Poszczególne sceny filmu Johnsona są od siebie oderwane, a montaż nie pomaga w wytworzeniu napięcia. Nie ma się wrażenia, że jeśli Rey przerwie trening i wyruszy na pomoc przyjaciołom, to zmieni to cokolwiek. Wspomniany na początku wątek Finna wytwarza jeszcze jedną, zupełnie niepotrzebną linię, która tylko zaburza dramatyzm. I to zupełnie paradoksalnie – tutaj właśnie kryje się tajemnica: okazuje się, że do stworzenia ekranowego zagrożenia nie wystarczy kazać bohaterowi pobiec po jakiś odległy, magiczny przedmiot, który uratuje fabułę. Żeby ten schemat zadziałał, widz musi niemal fizycznie odczuwać konsekwencje nieudanej misji. Każdy krok bohatera musi przynosić natychmiastowe skutki w sytuacji jego sprzymierzeńców. Finn i Rose, urządzający dyskusje o wyzwoleniu dzikich zwierząt i spędzający czas w więzieniach, nie sprawiają wrażenia dostatecznie zaangażowanych w akcję.
7. Idzie nowe, ale rządzi nadal stare
Wisienka na torcie: Przywódca Snoke. W Przebudzeniu Mocy narysowany niczym Imperator, rozbudził nadzieje i oczekiwania. Z głosem Andy’ego Serkisa i demonicznym hologramem wydawał się niemal idealnym antagonistą. Kiedy poznajemy go „osobiście”, jedyne, co budzi, to uśmiech politowania. Dlaczego twórcom nadal się wydaje, że komputerowa animacja postaci humanoidalnych zdaje egzamin i nie wzbudza wątpliwości? Wielki, kinowy ekran nie ma litości. Snoke porusza się sztucznie i sztywno i nie rzuca nawet cienia grozy, którą epatował Imperator. Aż tęskni się za Palpatine’em… ano właśnie, sentyment do starych postaci bierze zupełnie górę nad nowymi. Ostatnim argumentem, jaki wysuwam przeciw Ostatniemu Jedi, jest jego niemal manipulacyjna nostalgia. Nawet film Abramsa, z perspektywy czasu, wydaje się być w tym aspekcie bardziej wstrzemięźliwy. Nowe postacie: Poe, Finn, Rey i Kylo (z nich wszystkich najciekawszy) po prostu nikną pod ciężarem emocjonalnym scen z udziałem Luke’a, pojawienia się Yody oraz ostatniego ekranowego występu Carrie Fisher. Nowa trylogia miała być nową przygodą, nowa historią. A jednak jesteśmy już bliżej końca niż początku tej podróży i nadal najciekawsze wydaje się być zwiedzanie starych terenów, a nie poznawanie nowych. Jedyne ciarki, które miałem, miałem w scenach z Lukiem. Czy o to chodziło? Szczerze wątpię.