POTATO MARZY O AMERYCE. To nie jest typowy film z wątkami LGBTQ+
Queerowy do granic możliwości, uroczy na każdym kroku i pokazujący, że można odkryć, iż jest się gejem, dzięki oglądaniu, jak Jean-Claude Van Damme turla się po macie. Film w reżyserii Wesa Hurleya to momentami nierówna opowieść o dorastaniu, ale seans generuje tak dużo emocji, że nie raz, nie dwa łapałam się na tym, że uroniłam łzę ze szczęścia. Nie jest to film idealny, ale to nieważne. Mamy bowiem do czynienia z produkcją, w którą włożono całe serce i to widać. Mogłabym się czepiać różnych rzeczy, ale po co? Kiedy całość w szaroburej rzeczywistości, która nas otacza, jawi się jako promyk nadziei.
Historia skupia się wokół Wasilija, rosyjskiego chłopca o ksywce Potato, który razem z matką i babcią mieszka we Władywostoku ery Gorbaczowa. W przeciwieństwie do kolegów nie interesują go alkohol, narkotyki oraz dziewczyny, a jego najlepszym przyjacielem został nie kto inny jak sam Jezus Chrystus. Chłopak dość szybko odkrywa, że jest gejem, jego matka zaś, Lena, pracująca jako lekarz w zakładzie karnym, w nadziei na lepsze życie postanawia wyjechać w latach 80. XX wieku do Ameryki, gdzie niejaki John z ogłoszenia matrymonialnego stanowi dla nich przepustkę do nowego świata.
Jeśli myślicie, że to typowy film z wątkiem LGBTQ+, grubo się mylicie. To także zgłębianie motywu emigracji z wszystkimi dobrymi oraz złymi stronami, a także sposobu postrzegania przybyszów ze Wschodu, którzy dla Amerykanów wyglądają i brzmią tak samo. Kwestia szczęścia zaś nie zawsze okazuje się tym, czym chcemy, aby była. Reżyser płynnie lawiruje pomiędzy różnymi wątkami, pokazując, że pod płaszczykiem american dream kryją się takie same uprzedzenia jak po stronie rosyjskiej, o ile momentami nie gorsze. Widzimy więc Lenę, która w Rosji była lekarką, ale w Ameryce – z powodu bariery językowej – może co najwyżej robić taco. Jest też postać Johna, który w kraju wolności na każdym kroku wietrzy spisek, mający na celu depopulację ludności, a klasyczną piramidę finansową traktuje jako szansę na szybkie wzbogacenie się. Wszyscy jednak mają punkt wspólny: w kraju dającym im masę możliwości cały czas przed czymś uciekają.
Podoba mi się fakt, iż od najmłodszych lat Potato, czyli de facto sam reżyser, przekłada swoją miłość do kinematografii na sposób postrzegania otaczającego go świata. Początkowo wszystko jest w czerni i bieli, gdyż rodzina nie posiada kolorowego telewizora. Wszystko nabiera kolorów, gdy takowy odbiornik staje się ich własnością, a elementy znane z amerykańskich filmów stają się aktywnymi komentatorami drogi, jaką Lena i Wasilij muszą pokonać. Przy tym Lena przechodzi ewolucję od samotnej matki pracującej w gułagu, muszącej uporać się z przerwami w dostawie prądu, w żonę, która staje w końcu na nogi i mimo swojej miłości dla społeczności LGBTQ+ odchodzi od męża, gdyż zdaje sobie sprawę, że nikt w takim układzie nie jest do końca szczęśliwy.
Podoba mi się, jak twórcy dzielą dwa główne wydarzenia, czyli pobyt w Rosji i przeprowadzkę do Stanów Zjednoczonych, wtłaczając je w dwie odrębne konwencje. Pierwsza połowa to zjadliwy komentarz pokazujący rosyjską nędzę i biedę w krzywym zwierciadle. Ma to naśladować sposób, w jaki Zachód postrzega biedny Wschód, w którym wesoło na co dzień nie było. Bolączki i absurdy ZSRR zostały wyolbrzymione do granic możliwość, a atmosfera panująca w filmie jest tak samo fałszywa jak całe ówczesne państwo. Co prawda czuć momentami grozę pod postacią sugestii, co może stać się w wojsku czy w sytuacji niewykonania rozkazu, ale osoba nieznajomiona z rosyjską rzeczywistością może tego nie potraktować tak poważnie, jak powinna. Druga część koncentruje się na życiu wschodnich emigrantów w USA, gdzie reżyser prezentuje zupełnie inną wizję świata: typowych nietypowych amerykańskich przedmieść.
Finał nie jest tak do końca zaskakujący, bo, jak mówi tytułowy bohater, w końcu – w przeciwieństwie do historii znanych z rosyjskich filmów – jest lepiej. Potato spełnił swoje marzenie o byciu filmowcem i o byciu wolnym. Oczywiście produkcja daje starą jak świat radę: szczęśliwi będziemy tylko wtedy, gdy w pełni będziemy sobą. I tak, jest to truizm, ale film pięknie pokazuje, że co byśmy nie robili, jak bardzo byśmy się nie ukrywali i próbowali dopasować do społeczeństwa, szczęścia nam to nie da – przynajmniej na dłuższą metę. Myślę, że film to świetna alternatywa dla produkcji opowiadających superpoważnie o kwestiach wykluczenia oraz wyobcowania. Tu mamy bardziej marzycielską perspektywę, ale myślę, że każdy z nas znajdzie w Lenie oraz Potato swoich sojuszników.