Recenzje
PONAD NIEBEM. Ciepło, optymizm, humor
W filmie PONAD NIEBEM poznajemy ciepłe historie, które łączą humor i optymizm, odkrywając piękno niezależnej kinematografii.
Postanowiłem napisać recenzję tego filmu ze względu na brak jego popularności. W natłoku wypuszczanych taśmowo produkcji hollywoodzkich bardzo łatwo przegapić kręcone niezależnie perełki, takie jak właśnie Bigger Than the Sky. Obrazy niezależne mają to do siebie, że nie posiadając ogromnych budżetów, nie muszą się martwić tak bardzo formą i mogą się skupić na przekazywanej treści (nie żeby forma była zaniedbywana). Moim zdaniem brak popularności tych filmów nie jest wszakże spowodowany niechęcią widzów, a złą reklamą. Niezależny nie oznacza przecież od razu niezrozumiały czy przeintelektualizowany, a właśnie w ten sposób wiele osób postrzega takie produkcje.
Po prostu nie ma o takich obrazach wielkiego huku w mediach, milionów informacji i ciekawostek napływających ze wszystkich stron świata ani setek recenzji. Filmy niezależne muszą rozpocząć swoją drogę do rozpoznawalności od zainteresowania widza sobą. Czasami rzeczywiście trafiają się takie, które są „nazbyt artystyczne”, ale raz na jakiś czas zdarzają się prawdziwe dzieła. Bigger Than the Sky nie zainteresował mnie z początku, ale gdy tylko zasiadłem do jego obejrzenia, wiedziałem, że oto trafiła mi się filmowa perełka. Po zakończeniu natomiast poczułem potrzebę podzielenia się tym obrazem z innymi, aby więcej osób mogło odkryć jego wyjątkowość.
„There are no small parts, only small dreams”
Peter jest przeciętnym, niczym nie wyróżniającym się człowiekiem stosującym się do zasad wyznaczanych przez innych, osobą z dokładnie zaplanowanym i ułożonym trybem życia (codziennie 8 godzin snu) oraz pracą, w której powoli pnie się szczebelek po szczebelku do góry. Jest idealnym odzwierciedleniem Johna C.Reilly z Chicago śpiewającego o sobie jako o „Mr Cellophane” – jest tak „szary”, że aż czasami niezauważalny przez ludzi. Nie ma w nim żadnej radości życia, żadnej iskry, ani dążenia do czegoś więcej. Kiedy rzuca go dziewczyna, robi rachunek swojego życia i stwierdza, że jego egzystencja jest szara, jak to tylko możliwe.
Paradoksalnie to smutne wydarzenie skłania go do pójścia na casting do „Cyrano de Bergerac” wystawianego na deskach stołecznego teatru. Wypada fatalnie jako aktor, ale reżyserkę chwyta ze serce jego „autentyczność” – to, że jest takim współczesnym Cyranem szukającym bezskutecznie szczęścia i zrozumienia. Obsadza go w głównej roli. Tak zaczyna się dla niepewnego czego chce Petera droga ku odnalezieniu siebie. Droga pełna wzlotów i upadków, w której będą pomagać mu Grace, obsadzona jako Roxane, oraz grający Christiana Michael. To właśnie będący jego kompletnym przeciwieństwem Michael wykrzesa z Petera chęć życia i pasję grania, pokaże mu życie pełne możliwości, przyjaciół i wzruszeń.
Ale będzie to lekcja obopólna – obaj panowie nauczą się czegoś ważnego.
„Our words die as soon as they’re spoken”
Bigger Than the Sky nie jest może jakimś arcydziełem technicznym, zapewne znajdzie się wielu, którzy znajdą błędy montażowe czy reżyserskie. Jest to natomiast obraz z pięknym przesłaniem płynącym z głębi serca tak aktorów, jak reżysera i scenarzysty. To niezależna produkcja, która sprowadzi uśmiech na wiele twarzy, a może i komuś podda jakieś pomysły lub zmotywuje do działania. W końcu zmiany nie muszą być koniecznie złe. Główni protagoniści spisali się znakomicie – Marcus Thomas grający Petera jest wprost fenomenalny w swej roli – wciela się w swoją postać całkowicie naturalnie, co od razu widać na ekranie.
Aktor roztacza wokół siebie aurę nieporadności i nieśmiałości – nietrudno uwierzyć w jego problemy i zahamowania. W scenie castingu jest niezdarny, zdenerwowany – czyta kolejne linijki scenariusza jak typowy amator, tak jakby tak naprawdę nie grał, a był sobą. Wiele osób na różnych stronach internetowych stwierdziło jednoznacznie wyraźną amatorszczyznę u aktora – niesłusznie, co udowadniają ostatnie sceny filmu, kiedy podczas premiery spektaklu Peter w interpretacji Marcusa Thomasa staje się pełnym pasji Cyranem. Tam, gdzie oni widzą „amatorkę”, ja zobaczyłem pełnowymiarowego aktora panującego idealnie nad odtwarzaną przez siebie postacią.
Nie wiem, skąd takie wrażenie naturalności u pana Thomasa, ale tą rolą zyskał u mnie duży kredyt zaufania i mam nadzieję, że nie będzie to aktor jednej roli. W rolę Michaela z kolei świetnie wcielił się znany z Mojego Greckiego Wesela John Corbett. Zagrał dokładne przeciwieństwo Petera – aktora pełnego pasji grania i życia, i korzystającego z uroków tego życia na każdym możliwym kroku. Świetnie odtworzył problemy dławiące Michaela, jego wahanie oraz wszelkie maski, które zakłada, aby ukryć prawdziwego siebie. Razem z Thomasem wspaniale się uzupełniają na ekranie. Amy Smart grająca Grace ograniczyła się tylko do roli ozdóbki, natomiast fajny występ zaliczył Sean Astin, który wcielił się w maksymalnie napuszonego aktora Kena.
Sean, od dawna znany ze swojego talentu komediowego, jest najbardziej komicznym (choć gra całkowicie poważną postać) bohaterem filmu. Trzeba także wspomnieć o Alanie Cordunerze, który wcielił się w Kippy’ego – umierającego na raka reżysera teatralnego, który jest zarazem swoistym mentorem dla otaczających go ludzi. Aktor dostarcza z brytyjską solidnością jedne z najlepszych tekstów w filmie. Również reszcie obsady nie można niczego zarzucić, a wręcz trzeba pogratulować zespołowego wysiłku, którego efekty widzimy na ekranie.
„All imperfect; parading our imperfections inspite of our fears,
With one thought in mind:
To play true to the end, to risk all…
…and to be left with only that which is most dear…”
Jest w filmie dużo życiowych prawd, symboli, metafor, ale także masa ciepła, optymizmu i humoru, a sam teatr także stanowi dużą część opowieści. Pisząc teatr, mam na myśli wszystko, co jest z nim związane – od castingów, poprzez wszystkie bolączki towarzyszące przygotowaniu sztuk, na specyficznych interakcjach pomiędzy aktorami kończąc. Szczególnie ten ostatni aspekt przedstawiony został bardzo intrygująco, bo twórcy pokazują aktorów teatralnych jako trochę odizolowaną społeczność, pełną przyjaźni, rywalizacji i głębszych więzi. Teatr to już nie tylko miejsce wspólnych spotkań, ale metafora miejsca/osób/rzeczy, które każdy musi w sobie znaleźć, by być szczęśliwym.
Będąc w „posiadaniu” czegoś takiego, jest się równocześnie właścicielem swojego „panache” – a co to jest, tego nie wyjaśnię, bo szkoda zbędnych słów na to, co sam obraz przedstawia najlepiej jak to tylko możliwe.
Ten film nigdy nie będzie wielki, nigdy nie zostanie zauważony i obsypany nagrodami, ale też nie taki był jego cel. Obraz Ala Corleya przekazuje ważne treści w sposób może niezbyt efektowny, natomiast dobrze wyważony, nie ckliwy i niezbyt łopatologiczny. Wszystkim, którzy lubią na wskroś optymistyczne kino z przesłaniem, gorąco ten obraz polecam.
„Never to make a line I have not heard
In my own heart; yet, with all modesty
To say: „My soul, be satisfied with flowers,
With fruit, with weeds even; but gather them
In one garden you may call your own. „
(„Cyrano de Bergerac”)
Tekst z archiwum film.org.pl (07.02.2006).
#s3gt_translate_tooltip_mini { display: none !important; }
