THE END. Tilda Swinton śpiewa o końcu świata [RECENZJA]
Nowy film Joshuy Oppenheimera. Od czego tu zacząć? Może od końca – film nazywa się wszak The End. Po dwóch i pół godzinie seansu nie wydaje się, że wiemy więcej niż na jego początku. Dominującą emocją towarzyszącą dziełu nominowanego dwukrotnie do Oscara dokumentalisty jest zdezorientowanie, któremu towarzyszy zażenowanie, irytacja, zniecierpliwienie, przy pomyślnych wiatrach rozbawienie. Nie jest to przebój, podbijający unikatową wizją serca festiwalowych czy kinowych publiczności, nie jest także strzał tak mocny, jak pamiętne dokumenty o ludobójstwie w Indonezji. Jest to natomiast film ostentacyjnie przestrzelony, buńczuczny i udziwniony, jakby usilnie chciał zniechęcić do siebie widza. Czy jest to film zły? Niekoniecznie.
Sama zapowiedź filmu budziła mieszane uczucia, w moim przypadku przede wszystkim zdziwienie. Za sprawą dwóch znakomitych, wyjątkowo mocnych dokumentów Scena zbrodni i Scena ciszy Oppenheimer wyrobił sobie znaczącą pozycję w środowisku, a w kolejnym projekcie postanowił „przejść” do fabuły. Dokumentalistom zdarzało się niejednokrotnie próbować sił w fikcji, niejednokrotnie z dobrym skutkiem. Jednak Oppeneheimer nie tylko postanowił podjąć się realizacji filmu fabularnego, ale też od razu wkroczyć w obszar dwóch niełatwych – zwłaszcza dla nowicjuszy – gatunków. Jego The End jest bowiem musicalem osadzonym w konwencji postapokalipsy. Już z tego miejsca ten projekt wydaje się nieco szalony, jednak Oppenheimer był w stanie przekonać do niego samą Tildę Swinton, która oprócz zagrania jednej z głównych ról współprodukowała też film. Film, w którym poza nią wystąpili także George MacKay, Michael Shannon, Moses Ingram, Tim McInnerny, Lennie James oraz Bronagh Gallagher. Do napisania scenariusza wspólnie z reżyserem zaproszony został Rasmus Heisterberg (m.in. Kochanek królowej czy Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet), zdjęcia zrealizował znany ze współpracy z Andriejem Zwiagincewem Mikhail Krichman, a muzykę komponował Marius De Vries mający na koncie ścieżki dźwiękowe do Moulin Rouge, oscarowej CODY czy queerowego musicalu pod szyldem A24 Dicks: The Musical. Chciałoby się powiedzieć – niezłą ekipę zmontowaliście.
Tak szacowne grono pod kierunkiem Oppenheimera stworzyło historię rozgrywającą się w podziemnym bunkrze-kompleksie, w którym po nieznanej proweniencji (choć wiele wskazuje na katastrofę klimatyczną) zagładzie świata kryje się rodzina dawnego potentata energetycznego. Oprócz głowy rodziny, jego małżonki (eksbaleriny z teatru Bolszoj) i urodzonego już w schronie syna mieszkańcami azylu są przyjaciółka pani domu (kiedyś prestiżowa szefowa kuchni), rodzinny lekarz oraz oddany lokaj. Bezsłoneczne dni mijają naszej rodzince na przearanżowywaniu pomieszczeń przy pomocy dzieł sztuki, budowaniu modeli starego świata, przelewaniu mądrości na karty książek oraz ćwiczeniach na wypadek kryzysu. Ustrukturyzowane i niemal sielankowe życie uciekinierów przed zagładą burzy pojawienie się półżywej ocalonej z migracji, którą familia ratuje przed śmiercią i niechętnie zaczyna absorbować do swojego życia.
Fabuła fabułą, ale The End przede wszystkim przykuwa uwagę konwencją. Starannie zaaranżowana, sterylna przestrzeń odwzorowująca posiadłość bogaczy sprzed apokalipsy staje się raz po raz sceną dla musicalowych numerów, w których postacie informują śpiewnym głosem o swoich przemyśleniach, emocjach i o tym, na czym świat stoi. Nie jestem ekspertem od musicali, ale widać, że obsada nie była kompletowana z myślą o warunkach wokalnych. W każdej piosence jest co najmniej jeden moment, gdy któryś z aktorów wyraźnie „nie dojeżdża” głosowo, w efekcie czego partie wypadają wprost komicznie. Dodatkowo wprowadzanie sekwencji śpiewanych jest dyskusyjne – Oppenheimer kolejne piosenki inicjuje według stereotypowego wzorca „rzucają wszystko i zaczynają tańczyć i śpiewać”, a i teksty są niejednokrotnie tak kiczowate i pretensjonalne, że uszy więdną. Jeśli połączymy to z podążającą bardzo sztampowymi drogami opowieścią o przetrwaniu grupki ludzi i relacjach po końcu świata, otrzymamy praktycznie niestrawną w ponad stuminutowym metrażu mieszankę.
Zanim jednak ogłoszę spektakularną porażkę Joshuy Oppenheimera na polu filmowej fikcji, trzeba się zastanowić, o co tu faktycznie chodzi. The End jest tak zły, że wprost nie mieści się w głowie, by ekipa złożona z pierwszoligowców stworzyła taki knot. Bardzo szybko podczas seansu rodzi się jednak myśl, że to nie może być na poważnie. I chyba nie jest, a Oppenheimer proponuje zaawansowany i radykalny pastisz, ośmieszający tradycyjne spojrzenie na postapokalipsę. Bełkotliwe kwestie o trudach przetrwania w obliczu końca świata, konieczności adaptacji oraz sile rodzinnych więzów osadzone w pretensjonalnej imitacji pałacu kapitalistycznego barona wybrzmiewają tu fałszywie, nie na miejscu, podobnie jak musicalowe pląsy i emocjonalne linie wokalne. The End zdradza tym swoje przewrotne pokrewieństwo z dokumentami Oppenheimera, w których ludobójstwo oprawiane było w szokującą formę nostalgicznych wspominek i inscenizacji, zupełnie nielicujących z opisywaną tragedią. Musical o rodzinie po końcu świata jest poniekąd tym samym rodzajem prowokacji intelektualnej, pokazującej, że jest coś perwersyjnego w trzymaniu się konwencji szczęśliwego życia (którego symbolem jest tu radosna forma musicalu) w obliczu ściągniętej na siebie zagłady. Reżyser zdaje się pytać: czy kiedy już wyniszczymy się w wojnach klimatycznych, unicestwimy się nawzajem w pogoni za wzrostem PKB, dalej będziemy utrzymywać, że najważniejsze w życiu są rodzinne rytuały świąteczne i komfortowa życiowa rutyna, spychająca to, co złe, poza pole widzenia?
Środki, które Oppenheimer wybrał do tej refleksji nad samą kondycją ludzkości w czasach kryzysu są dyskusyjne. Pastiszowa forma męczy, a w wielu miejscach naprawdę przydałoby się jej zdynamizowanie czy przełamanie bardziej wyrazistym kontrapunktem. Nie tylko dlatego, że byłoby to bardziej atrakcyjne – można argumentować, że celem twórców jest wywołanie dyskomfortu i irytacji głupotą na ekranie – ale też dlatego, że w takiej formie, w jakiej The End oglądamy, zaciera swój potencjał krytyczny. Nie wszyscy będą zastanawiać się, co chciał osiągnąć Oppenheimer, co może kryć się za wylewającą z ekranu pretensją, tylko po prostu odrzucą jego dzieło jako ambitną porażkę, której nie da się oglądać. I nie będą bez racji. Paradoksalnie stawiając na trolling skrajnego sformalizowania, Oppenheimer sam wpada w pułapkę elitaryzmu, którą zarzuca bohaterom. Zamiast drastycznie rozbić dobre samopoczucie mocną wizją, tworzy film „galeryjny” nadający się nie tyle do dyskusji, ile do zaawansowanych analiz za pomocą diagramów, na które większości widzów szkoda będzie czasu – bo czy po końcu świata będziemy się zastanawiać, czy nadęty, koszmarnie fałszujący musical miał w sobie jakąś większą treść?