search
REKLAMA
Recenzje

PLAGI BRESLAU, czyli gdy Patryk Vega inspiruje się “Siedem” Davida Finchera

Tomasz Raczkowski

14 grudnia 2018

REKLAMA

Patryk Vega znów atakuje. Tym razem za pośrednictwem platformy streamingowej Showmax i z Małgorzatą Kożuchowską w stylistyce mrocznego kryminału. Wraz ze zmianą konwencji gatunkowej twórca Pitbulli oraz Kobiet mafii przeniósł się też z Warszawy do odległego Wrocławia. To w stolicy Dolnego Śląska rozgrywa się akcja Plag Breslau, zorganizowana wokół serii niepokojących morderstw, których sprawca podejmuje makabryczną grę z policją, szczególnie z pokiereszowaną przez życie Heleną. Taki zarys jasno sugeruje, z czym mamy do czynienia – Patryk Vega postanowił w tym filmie zbadać nieco inny niż dotychczas grunt, włączając do swojego autorskiego uniwersum kolejne inspiracje przeszczepione na swoiście postrzegany polski grunt. Zasadnicze pytanie brzmi: jaki jest tego efekt? I w tym wypadku łatwo się domyślić.

W centrum filmu znajduje się kryminalna zagadka wstrząsająca całym miastem. Punktualnie o 18:00 na targowisku znalezione zostaje ciało wymyślnie i brutalnie zamordowanego człowieka. Szybko okazuje się, że nie jest to pojedyncze zdarzenie, a początek szokującej serii zabójstw, dokonywanych na pokaz w określonym kluczu oraz celu. Sprawą zajmują się Helena Ruś, chmurna i zmagająca się z własnymi demonami policjantka, oraz jej partner „Bronson”. Szybko przybywa też wsparcie z Warszawy w postaci profilerki Iwony Bogackiej z CBŚ. Dzięki jej analizie policjanci wpadają na trop wiążący makabryczne zbrodnie z wydarzeniami sprzed trzystu lat. Rozpoczyna się złowroga rozgrywka między tajemniczym mordercą a policją, próbującą zapobiec kolejnym morderstwom. W tym wszystkim jest jeszcze osobisty dramat Heleny, zasygnalizowany wyraźnie na początku, który nie tylko stanowi uzasadnienie jej nieprzyjaznego sposobu bycia, ale który również okaże się istotny w kontekście rozwoju fabuły.

Sam Vega nie kryje, czym inspirował się, tworząc Plagi Breslau, i te wpływy widać jak na dłoni od pierwszych minut. Główny wątek jest żywcem wzięty z Siedem Davida Finchera, a wrocławska otoczka czerpie garściami z popularnej serii kryminałów historycznych Marka Krajewskiego, rozgrywających się w przedwojennym Wrocławiu, czyli w Breslau. Grana przez Małgorzatę Kożuchowską główna bohaterka to z kolei sztampowa twardzielka à la Lisbeth Salander. Suma tych nawiązań i „dresiarskiego” stylu Patryka Vegi (uosabianego głównie przez Tomasza Oświecińskiego w roli „Bronsona”) to film dosyć płaski, z karykaturalnymi bohaterami i zbyt czytelną intrygą, co gorsza pozbawiony odpowiedniego dla konwencji dusznego klimatu. Vega jest bowiem wierny estetyce swoich poprzednich filmów, stawiając na literalne śledzenie akcji, a nie atmosferę, przez co odbiera wątkowi seryjnych morderstw znaczną część suspensu. Więcej tutaj czuć aury nowych Pitbulli niż Finchera, nie mówiąc już nawet o dekadencko-psychotycznym posmaku książek Krajewskiego. Dlatego eksplorowana chwilami w Plagach… brutalność wypada obcesowo, bardziej lokując się w rejonach taniego szokowania niż integralnej części świata przedstawionego.

Sam scenariusz również daleki jest od doskonałości. Tworzą go klisze i zgrane chwyty, bohaterowie są przerysowani – na wzmiankę zasługuje przede wszystkim Andrzej Grabowski jako zapity i niekompetentny prokurator – a obecne w zalążkach pogłębione charakterystyki i wątki szybko zaniechane. Dialogi to z kolei mieszanka nieporadnego podawania fabularnych szczegółów oraz wulgarnej, momentami bełkotliwej „vegowszczyzny”. Dynamika relacji między bohaterami jest albo żadna, albo sztampowa do bólu (duet Heleny i Iwony, który powinien napędzać film, jest całkowicie pozbawiony chemii i źle dobrany), a ich umocowanie w scenariuszu jest tak wyraźne, że zamiast ludzkich imion osoby powinny być nazywane swoją narracyjną funkcją, np. „Ponura twardzielka”, „Wredna dziennikarka”, „Szef-kolega”, czy „Ten facet, który coś wie”. Co jednak najgorsze, pozbawiona niemal zupełnie klimatu kryminalna historia nie tylko leniwie wykorzystuje znane z popkultury motywy, ale jest też mocno przewidywalna, a wyczuwalne na kilometr fabularne twisty przywodzą na myśl raczej Scooby Doo niż filmowe klasyki, do których odwołuje się reżyser.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA