PLAC ZBAWICIELA. Koszmar, z którego nie da się obudzić
Kolejne błędne decyzje, kolejne złe, raniące słowa prowadzą do następnych, jeszcze bardziej błędnych i raniących. W nierównej walce z destrukcyjnym wpływem świata zewnętrznego i złem drzemiącym wewnątrz – w duszach samych bohaterów – nic nie chroni ich przed ostateczną porażką. Od pojedynczych zimnych, pouczających stwierdzeń Teresa przechodzi do kolejnych, odważniejszych i bardziej opresyjnych, aż w końcu używa jawnej mowy nienawiści, dręcząc i maltretując psychicznie Beatę, w przepełnionych wrogością sformułowaniach szykanując ją za każde, najdrobniejsze nawet „przewinienie”. Utrzymuje przy tym (rzecz jasna, jedynie na poziomie słów) nieustannie, aż do najbardziej tragicznych momentów, pełną hipokryzji fasadę normalnego, cywilizowanego domu. Bartek jedynie przez krótki czas udaje przed żoną, że jest gotów sprzeciwić się autorytarnej matce w razie kryzysu; wkrótce jednak, gdy tylko dochodzi do bardziej spornych sytuacji, nie tylko staje po stronie tej ostatniej, ale również zaczyna bez skrępowania wyżywać negatywne emocje na żonie, poniżając ją przed teściową i dziećmi, wyładowując drzemiące w nim pokłady gniewu na drodze bezwzględności i przemocy. Beata, choć łagodna i spokojna z usposobienia, z początku próbuje się bronić przed okrucieństwem, z jakim jest traktowana; sytuacja życiowa, w jakiej się znalazła, wymusza jednak na niej zależność od innych. Rozpaczliwe próby zachowania godności na nic się zdają i w najbardziej dramatycznych scenach kobieta zmuszona jest korzyć się przed własnymi oprawcami.
Bohaterka Jowity Budnik nie urodziła się ofiarą, lecz stała się nią na drodze splotu życiowych wypadków, popełnionych błędów, uczuciowej wrażliwości i przede wszystkim – agresji i bezduszności innych. Właśnie dlatego upokorzenia, jakich doznaje, i jej ostateczny upadek są szczególnie dojmujące – nie jest to bowiem upadek wyjątkowo słabej czy szczególnie podatnej jednostki, lecz klęska zwykłego człowieka, jednego z nas.
Napisany z chirurgiczną precyzją scenariusz sprawia, że Placowi Zbawiciela udaje się coś, co bardzo rzadko osiąga czy to kino, czy jakakolwiek inna dziedzina sztuki – przekracza granicę pomiędzy życiem a sztuką, sprawia, że mamy wrażenie nie podziwiania dzieła artystycznego, lecz obserwowania rzeczywistości. Słowa, które padają z ust aktorów, nie brzmią jak kwestie filmowych postaci, lecz język, którym posługuje się na co dzień wielu znanych nam ludzi i nierzadko – zapewne również my sami. Zinterpretowane w perfekcyjny sposób przez trójkę znakomitych artystów wywołują w widzu odczucie całkowitej emocjonalnej przezroczystości. Spotkania wspólnoty mieszkaniowej wypadają niczym dokumentalna relacja, a nie fragment filmu fabularnego. Nieliczne sceny z udziałem postaci drugoplanowych jedynie dopełniają w odbiorcy poczucie skrajnego osamotnienia głównych bohaterów – ich znajomi i rodziny nie stanowią dla nich żadnego emocjonalnego czy praktycznego wsparcia; zbyt zajęci zmaganiem się z własnymi problemami i trudnościami, egocentryczni i bezrefleksyjni, jedyne, do czego są zdolni, to karmić innych wyświechtanymi sloganami bądź raczyć ich „dojrzałymi” wykładami na temat bezwzględnej natury egzystencji. Fakt, iż dzieło zainspirowane zostało realnymi wydarzeniami, jakie niegdyś rozegrały się na warszawskiej Woli oraz wypowiedzi Krzysztofa Krauzego, który przyznawał, że sam niegdyś znalazł się w podobnej życiowej sytuacji, jedynie pogłębiają i tak już bardzo silne wrażenie ponadprzeciętnego realizmu tego utworu.
Nie oznacza to jednak, że Plac Zbawiciela to film pozbawiony jakichkolwiek zabiegów artystycznych, nakręcony jedynie w „dokumentalistycznym” stylu. Dzieło ma również swą inną stroną, choć celowo „ukrytą”, niemal niezauważalną w kontekście jego całościowo rozpatrywanej konwencji stylistycznej. Sceny wewnątrz mieszkania są filmowane misternie, często pod nieoczywistymi kątami, zza niedomkniętych drzwi czy wyłomu w ścianie, wywołują odczucie klaustrofobicznego charakteru wnętrza, ale też wrażenie podpatrywania bohaterów w ich codziennym życiu. W obiektywie kamery Wojciecha Staronia miasto nawet w słoneczny dzień wydaje się miejscem dalekim, obcym i nieprzyjaznym; bodaj najbardziej zapadają w pamięć ujęcia zimowej Warszawy, tramwajów w śniegu, wzmożonego ruchu ulicznego, ludzi zdążających w pośpiechu w sobie tylko znanym celu. Misternie powplatane pomiędzy sceny wizualizujące dramat bohaterów, ukazują życie toczące się tuż obok obojętnie, świat zewnętrzny, niewzruszony i ślepy na cierpienie trzech osób, które nie odnalazły w nim swojego miejsca.
Muzyka Pawła Szymańskiego opiera się głównie na jednym, przewijającym się przez cały film motywie, przygnębiającym, ciemnym i chłodnym; stanowi perfekcyjną oprawę dźwiękową dla wielu scen, ponieważ podkreśla ich emocjonalny wydźwięk, nie narzucając przy tym widzowi ich interpretacji. W drugiej części obrazu pojawia się sekwencja, w której znajdująca się już na skraju emocjonalnej wytrzymałości, zdradzona przez męża Beata błaga go o pozostanie z nią mimo to i zostaje przez niego dotkliwie pobita. Scena jest przerażająca w swej bezpośredniości: dramat rozgrywa się na oczach teściowej kobiety i dzieci Beaty, które obserwują całe zajście z szeroko otwartymi, przerażonymi oczyma. Nawet wówczas jednak twórcy nie usiłują grać na oczywistych emocjach widzów, dodatkowo nas przerazić; w momencie, gdy Bartosz zaczyna bić swoją żonę, odgłosy uderzeń i krzyki bohaterów zostają zagłuszone ścieżką dźwiękową, która zamiast hiperbolizować gwałtowność emocjonalną sceny, przywołuje (tak jak przez cały film, lecz tu szczególnie mocno) kres jakichkolwiek pozytywnych uczuć pomiędzy bohaterami, ostateczny upadek niewinności.