PIĘĆ NIECZYSTYCH ZAGRAŃ (2003)

Twórczość Larsa von Triera najlepiej opisać używając słowa „przewrotna”. Wystarczy przecież przywołać niektóre tylko projekty skandynawskiego reżysera, żeby ujrzeć w jego filmach żelazną logikę (nomen omen) przewrotności. Spójrzmy chociażby na historię o dobru tak wielkim, że przekraczającym granicę moralności (Przełamując fale), na wypełnioną emocjami opowieść o poświęceniu i zemście (Dogville), przedstawioną w zimnych wnętrzach studia pozbawionego dekoracji, a w końcu na stylistyczne przeskoki od perwersyjnej oszczędności Idiotów do przytłaczającego bogactwa musicalu Tańcząc w ciemnościach. Filmografia von Triera jest więc grą antynomii. Każdy kolejny film jawi się jako odważne zestawienie różnych wartości, odmiennych stylów i manifestów artystycznych. Lars von Trier w tym świetle wyglądać może nawet jak zwyczajny zatwardziały cynik. Jednak zawsze będzie to cynik pełen szacunku zarówno dla widza, jak i dla kina. Można więc spytać się w tym miejscu, czy „reżyser niepoważny” przetrwa próbę czasu i czy perwersja, z jaką tworzy kino, stanie się po latach perwersją podręcznikową?
Odpowiedź musi być twierdząca. I to głównie ze względu na szacunek von Triera do dziesiątej muzy. Przy okazji Idiotów reżyser powiedział nawet, że „gdyby nie traktował tego projektu poważnie, nigdy by się do niego nie zabierał”. Czyli cynizm i powaga przedstawione w jednym ujęciu? Z pewnością tak, pytanie brzmi tylko, czy traktować je jako kolejny kontrast nie do pogodzenia, czy raczej jako przyczynę sukcesu? Odpowiadając trzeba przede wszystkim przyznać, że von Trier w tym kontekście osiągnął mistrzostwo jako reżyser, który zachowując dystans do siebie jako artysty, potrafi mimo wszystko przemycić w każdym filmie coś więcej aniżeli tylko nieustanne zaskakiwanie. Filmy von Triera to zawsze pewna ukryta i jakże cenna myśl, to umiejętność skutecznego wywołania emocji – swoistego oczyszczenia, to w końcu historie poprowadzone tak, że „moment staje się ważniejszy niż całość”. Wśród wielu filmów, wielu tematów, wielu technik i stylistyk można więc mimo wszystko spróbować odnaleźć tych kilka ulotnych cech, które stają się filmowym podpisem Duńczyka. Mając to na uwadze, zupełnie inaczej przyjdzie nam bowiem odebrać nowy filmowy eksperyment von Triera. Dla wielu tylko eksperyment, dla niektórych coś znacznie więcej…
Bardzo łatwo przykleić do Pięciu nieczystych zagrań etykietkę taniej prowokacji. Bardzo łatwo zawyrokować, że czołowy skandalista państwa duńskiego się wypalił, że tworzy coś na kształt reality show nastawionego na jakże marketingową prowokację, której siłą napędową będzie znane nazwisko w czołówce. Jeszcze inaczej można postrzegać Pięć nieczystych zagrań jako próbę zbadania fenomenu kina. Jako próbę rozebrania „reżyserskiej wirtuozerii” na czynniki pierwsze i operację na żywym organizmie filmu. Jako zabieg chirurgiczny, polegający na wycinaniu z gotowego dzieła pewnych elementów i „przeszczepianiu” w ich miejsce innych w oczekiwaniu na to, że pacjent przyjmie bądź odrzuci nowe ciało. Wybierając się na nowy film von Triera dałem się więc złapać – jak chyba wszyscy – w tę paradokumentalną pułapkę i byłem święcie przekonany, że otrzymam tym razem z wytwórni Zentropa film czysto techniczny – suchy, bezemocjonalny i poświęcony teorii kina. Sygnały i zapowiedzi były wszak jednoznaczne. Miał być to obraz – pojedynek reżyserów. Jeszcze przed samym seansem czytałem przecież o von Trierze piszącym w liście do Jorgena Letha – twórcy mającego w Danii status Wajdy, a zarazem swojego byłego profesora i mentora – o zupełnie nowym projekcie, którego punktem wyjścia jest krótkometrażówka Letha pt. Człowiek doskonały z 1967 roku.
I kluczem do tej filmowej zabawy miało być pięciokrotne, własnoręczne przekształcenie przez Letha swojego filmu początkowego – za każdym razem jednak według ścisłych obostrzeń złośliwie narzucanych przez von Triera. Gotowe dzieło powinno być wielopłaszczyznowe – stanowić zapis okraszanych alkoholem spotkań Letha z von Trierem, pracy Letha nad kolejnymi pięcioma filmami, przemyśleń obydwu reżyserów, a w końcu prezentacją końcowych efektów starań. Mógł powstać więc w ten sposób jedynie opis pracy Demiurga – temat skądinąd wdzięczny. „Opis pracy” przekształcał się jednak powoli w coś więcej. W coś, co było od samego początku głównym założeniem von Triera – artysty przewrotnego. Wychodząc z „opisu procesu kreacji” dotarliśmy bowiem z Duńczykiem do „opisu samego kreatora”. Lars von Trier dokonuje w Pięciu nieczystych zagraniach swoistej wiwisekcji Jorgena Letha – człowieka i reżysera. A czyni to z iście diabelskim błyskiem w oku.
I na tym etapie proponuje się zatrzymać. Nie wchodzić dalej w kwestię psychoanalizy, której podlega tu Leth. Sugerowanie jakichkolwiek indywidualnych interpretacji i narzucanie własnych przemyśleń osobom, które Pięciu nieczystych zagrań jeszcze nie widziały, byłoby w przypadku recenzji tego niecodziennego filmu niewybaczalne. Pięć nieczystych zagrań oddziałuje bowiem na widza stopniowo: najpierw powoli i niespiesznie (wręcz nużąco), potem wzbudzając ciekawość, a na koniec pozostawiając odbiorcę z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Nowy film Larsa von Triera jest bowiem pierwszą realną filmową psychoanalizą – lekarską terapią z krwi i kości, odbywającą się na nieświadomym niczego Jorgenie Lethcie. Terapia to trudna i niekonwencjonalna. Banalna, lecz ciężka do uchwycenia. Być może dlatego, że przez cały czas przygotowywani byliśmy na czysto techniczny film o robieniu filmu. Gdy tymczasem autotematyczny charakter obrazu sprowadza się tu raczej do prezentacji sylwetki jednego z twórców niż do analizy samego fenomenu „filmu” jako sztuki. Fascynująca jest jednak droga prowadząca do rzeczywistego zrozumienia założeń von Triera i nie zamierzam odbierać nikomu przyjemności czerpanej z jej przemierzania. Zamiast tego proponuję zaś swoiste wprowadzenie w niezwykły nastrój nowej duńskiej produkcji. Nastrój – jakżeby mogło być inaczej – na wskroś cyniczny.
Podobne wpisy
A cyniczna jest już sama forma przywodząca na myśl klasyczny telewizyjny paradokument. Czyli najpierw spotkanie obu reżyserów, toaścik, zakąska, a następnie dyskusja dotycząca reguł realizacji kolejnego filmu będącego przekształceniem Człowieka doskonałego. Następnie prezentacja reakcji Letha, odpowiedni komentarz von Triera i – w końcu – materiał z realizacji nowego filmu przerywany gdzieniegdzie fragmentami pierwowzoru z lat sześćdziesiątych. Finalnie Lars ogląda gotowe dzieło i ocenia je, a my w ten sposób zamykamy kolejny z pięciu filmowych rozdziałów. Dlaczego jednak można na tej podstawie zaryzykować twierdzenie o cynicznym charakterze narracji Pięciu nieczystych zagrań? Chociażby dlatego, że jest to w swej istocie nic innego jak tylko standardowa Vontrierowska manipulacja – genialna zabawa stylem – mająca przygotować grunt pod finałowe rozstrzygnięcia. W każdym ze swych ostatnich filmów Lars skutecznie stosował tę metodę, będącą po prostu realnym odzwierciedleniem wspomnianej już zasady prymatu „chwili” nad „całością” – momentu nad obrazem.
Cyniczny jest także sam reżyser. Złośliwe, acz nie bezcelowe są jego filmowe zakazy i nakazy, składające się na ekranową terapię Letha. Żeby zilustrować tę tezę, a nie psuć przy tym całej zabawy, przytoczę tylko elementy składowe „pierwszego nieczystego zagrania”. Przyszły film, realizowany przez Letha, ma składać się z błyskawicznych, maksymalnie dwunastoklatkowych ujęć, podczas gdy sam autor (niczym Gus van Sant) uwielbia kręcić ujęcia długie i refleksyjne. Obraz ma być ponadto rejestrowany w zupełnie obcym autorowi miejscu z udziałem lokalnych aktorów. Jakby tego było mało, Leth nie może używać podczas realizacji studia filmowego. Von Trier prowokuje więc swego przyjaciela do stworzenia krótkometrażówki będącej kompletnym zaprzeczeniem stylu i charakteru Jorgena Letha. A to dopiero początek eksperymentu – najprostsze z pięciu nieuczciwych zagrań wrednego Duńczyka.
Patrzymy więc na kolejne etapy tego pojedynku gigantów. Patrzymy i podziwiamy. A gdy już ze znużeniem myślimy, że schemat niniejszej historii jest całkowicie jasny, nagle przychodzi niezapowiedziany zwrot. I nie jest to bynajmniej zwrot fabularny, nie jest to żadne scenariuszowe zaskoczenie, a raczej fundamentalna zmiana w interpretacji i postrzeganiu całego obrazu. I tak jak na początku określilibyśmy von Triera tanim prowokatorem, tak na końcu mamy ochotę mu przyklasnąć. Pięć nieczystych zagrań jest bowiem jeśli nawet nie najlepszym, to z pewnością najbardziej nowatorskim filmem Duńczyka do tej pory. A do tego filmem – jak sugerują pierwsze recenzje – całkowicie źle zrozumianym. Czy trudnym? Chyba jednak nie. W takim razie JAKIM? Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem po prostu: „przewrotnym”…
Tekst z archiwum film.org.pl (12.11.2004).