MELANCHOLIA. Science fiction według von Tiera
Lars von Trier powraca. Co prawda nigdzie na dłużej nie wyjechał, jednak podróż wewnątrz własnych fobii była długa i męcząca. W czasie jej trwania popełnił wyszydzanego i genialnego zarazem “Antychrysta”, bez którego nie byłoby dzisiejszej “Melancholii”, równie genialnej, lecz mniej wyszydzanej i będącej prawdopodobnie zwieńczeniem stanów depresyjnych twórcy. Bo są to dwa obrazy, bardzo estetycznie do siebie zbliżone, ale fabularnie jednak mocno oddalone, bo wypływające z zupełnie innych doświadczeń słynnego Duńczyka, nazisty, antysemity, zboczeńca, prowokatora i neurotyka w jednym.
Bo właśnie – doświadczenie Larsa. Patrząc na to, co dzieje się na ekranie, nie można uciec od tego, co jest osądem, poglądem, wyobraźnią, marzeniem i zwidem twórcy. Kino Larsa dalekie jest od eskapistycznych wątków i tworzenia światów alternatywnych, które na moment pozwalają oderwać się od bolesnego realu. To rodzaj intymnego wiersza, dziennika lub pamiętnika. Nie przez przypadek Lars von Trier zachwyca się Joycem, Mannem, Proustem czy Dostojewskim, którzy uzewnętrzniali siebie: swoje fobie, nadzieje, poglądy, ubierając je w różne formy. Podobnym tropem szli niegdyś i Ingmar Bergman, i Terrence Davies, i Andriej Tarkowski, i Woody Allen. Wymyślone historie pełne słynnej epy to nie ta bajka, drodzy Państwo, choć za taką filmowe opowieści LvT są brane, niestety, co jest kompletnym pomieszaniem z poplątaniem i nazywaniem rzeczy nie po imieniu – i dowodem na idiotyczną ignorancję. Na Forum KMF padły zresztą słowa, którym wielu przyklasnęło, ale w całej swej wyrozumiałości, nie jestem w stanie zrozumieć tego intelektualnego “hejterstwa”, które udziela się co poniektórym (zacytuję: Trier to takie filmowe (jak i życiowe z resztą) chamidło. Prowadzi historię i operuje obrazem jak buras bez ręki skrzypcami. Rzucanie w widza obrazkami, których nikt inny by się nie podjął przez ich bezsensowną, obrzydliwą, głupią naturę to nie oryginalność. To skrajny uwiąd twórczy).
Przyznam, że czytając tego typu buraczaną argumentację, drapię się za głowę i nie mogę wciąż nadziwić się, że tak łatwo odmawiać komuś – w tym przypadku von Trierowi – tworzenia, choć i tworzywo, i artysta domagają się zrozumienia. Nie polubienia, docenienia, zachwytu, ale właśnie – zrozumienia. To powinien być taki prosty nawyk widza: nie czaisz, więc starasz się wyczaić. Słuchasz podpowiedzi, sugestii, podążasz ścieżkami, które są wyraźnie wskazywane. Interpretacja filmów von Triera, co ważne, wymaga olania wypracowanych gustów – jego filmy atakują emocjami, nieraz nieracjonalnymi i nieznanymi. Co więcej – filmy nie tkwią w kulturalnej próżni, wymykają się jednoznaczności, a już na pewno nie mogą być oceniane podług osobistych oczekiwań wobec sztuki w ogóle, a tym bardziej “teorii” rozrywkowości. Wyzłośliwianie się nad pojedynczymi scenami, wyrywanie ich z kontekstu, z tła, to prosty przykład na intelektualne lenistwo i kompletne niezrozumienie, czym kino może być i dla twórcy, i – w szczególności – dla innych widzów.
Bez doświadczenia Larsa “Melancholia” nie byłaby taka, jaka jest. Drogowskazem jest depresja twórcy, która jest jego tworzywem. Podczas gdy “Antychryst” zaglądał w samo jądro psychicznego załamania, “Melancholia” jest sztuką pogodzenia się z depresją i propozycją najskuteczniejszej terapii.
Perspektywa końca świata przywdziała tutaj dwie różne formy. Pierwsze minuty to koniec prosto z marzeń, z romantycznych wyobrażeń lub prosto ze snu: zastygłe obrazy przerażonych bohaterów uciekających przed apokalipsą, alegoryczne uwięzienie w pędach drzew i taniec dwóch planet: Ziemi i Melancholii, podczas którego następuje przepiękne zderzenie. Uroda tego końca świata jest trochę kiczowata, na pewno poetycka, ale i wzniosła, patetyczna (muzyka Wagnera w tle!). Taki boski, fenomenalny punkt widzenia KOŃCA wszystkiego, który – z kosmicznej perspektywy – jest nieistotny. Coś znika. I już. Nie tyle coś przestaje być istotne, ale więcej: istotne, ważne, znaczące to coś nigdy nie było.
To czym, między innymi, jest “Melancholia” świetnie obrazuje krótki filmik, który krąży od lat po sieci i z pewnością wielu z was kojarzy go bardzo dobrze.
Ta perspektywa towarzyszy już do tego innego końca: tego ziemskiego, ludzkiego. Kosmos wyznacza tempo tej historii i jedyne możliwe zakończenie. Widzimy chwile z życia dwóch sióstr. Jedna z nich (rewelacyjna Kirsten Dunst – kto by się spodziewał?!) właśnie wychodzi za mąż, właśnie ma przyjęcie weselne, właśnie wszyscy składają jej życzenia, a piękny pan młody pręży dumnie pierś. Impreza ta, jak wiedzą zresztą wszyscy, którzy kiedykolwiek uczestniczyli i przyglądali się ślubnym rytuałom, to teatr masek, niedomówień i skrywanych sekretów, które najczęściej są skrzętnie schowane do kieszeni, a czasami wychodzą na światło dzienne, oczywiście przez przypadek, oczywiście niepotrzebnie. Familijna schadzka uwiera Justine. Ceremonia jest jednym wielkim konwenansem, do którego plecami odwrócić się nie można z prostego powodu: wyborów Justine dokonała prawdopodobnie świadomie. Czy stan końca pewnego etapu, oczekiwanie na normalność wywołuje u Justine depresję? Trudno tutaj wyrokować, psychologizowanie jest na nic, tym bardziej kucie teorii na bazie jej psychicznego stanu, o którym wiemy dokładnie tyle, ile pokazano, czyli niewiele. Na pewno to rodzaj załamania, przygnębienia. Melancholii? Justine popada w stan, w którym – według reżysera – wyrażana jest tęsknota za czymś niewiadomym, niesprecyzowanym, trudnym do opisania w jakikolwiek sposób. Melancholia nie jest zwykłym żalem, bo ten jest wyrażany za czymś konkretnym, istniejącym, nazwanym, uosobionym. To różnica obrazująca to, czym jest depresja, najbliższa melancholii – raczej anonimowym, pojawiającym się znikąd bólem niż problemem lub chorobą mającą widoczny, rozpoznawalny kształt.
Czy da się z tego wyleczyć? Lars von Trier na pewno nie proponuje żadnego leku. Zresztą, on nigdy nie proponował, nie trzymał za rękę, nie pocieszał, nie uśmiechał życzliwie i z troską. Znacznie ciekawsze jest zagłębienie się w ciało i umysł pacjenta i wpatrywanie się w twarz, na której uzewnętrzniają się skrywane emocje. Dlatego nigdy jego filmy nie działały oczyszczająco, nie otrzeźwiały umysłów, nie pokazywały tego, co widz chciałby zobaczyć. I dlatego też tak często oskarża się von Triera o manipulację, którą uprawia celowo: pokazując przefiltrowany wycinek rzeczywistości z premedytacją, na złość oczekiwaniom.
Terapia jest clue całej historii. I jest cholernie przewrotna i szczera. Nie tyle śmierć zapowiedziana z góry – w końcu nadejdzie koniec świata (i nie jest to żaden spojler). Gdyby śmierć była wyzwoleniem, melancholicy popełnialiby masowe samobójstwa. Jednak melancholia to stan oczekiwania na nieznane, na nieuchronne zakończenie, zniknięcie, a samobójstwo wiąże się z aktywnością oraz jednoczesnym krzywdzeniem najbliższych. Proste zniknięcie, wtopienie się w tło, bez strachu i żalu, czyli inaczej niż Claire, siostra Justine (równie świetna Gainsbourg), która jest osobą trzeźwą, rozsądną, mocno zakorzenioną na świecie, ot choćby dzięki rodzinie i zgodzie na rytuały. Koniec świata to opus magnum i melancholii Justine, i żalu Claire. Tym bardziej wartościowy, bo dzięki kosmicznej perspektywie – idealnie wypełniający pustkę i idealnie ją tworzący. Zniknięcie i koniec. Nie ma nic. Nigdy niczego nie było i nie będzie. Znika pamięć – znikają pamiętający. Wszystko zostaje wyczyszczone.
Koniec świata to najskuteczniejsza terapia, stan idealny. Czy tę wizję szczęśliwości chciał przekazać von Trier? Jak zwykle pytanie musi pozostać bez odpowiedzi, bo nie dostaniemy ani morałów, ani jednoznacznych odpowiedzi, ani tym bardziej LvT nie wskaże drogowskazu. “Melancholia” to jedynie (i aż!) ekranizacja stanu ducha. Kto lubi, ceni i ciekawi go sposób obrazowania owego stanu – niech leci do kina. To klasyczny von Trier: formalnie prowokujący, fabularnie kontrowersyjny. Wszyscy pozostali, których von Trier nie przekonał swoimi filmami, niech “Melancholię” zignorują – szkoda kasy, szkoda nerwów i strzępienia języka na jęczenie, marudzenie i narzekanie.
Ocena: 9, a może i więcej / 10
Tekst z archiwum film.org.pl