ORZEŁ KONTRA REKIN. Taika Waititi żongluje konwencjami
Orzeł, król przestworzy, powietrzny władca i rekin, potężna ryba, która z orłem ma tyle wspólnego, co niebo i woda – pozornie nic. Niemniej gdzieś hen na horyzoncie dwa żywioły spotykają się i łączą na wieki. Ich uścisk jest wprost niewyobrażalnie silny. W końcu to on co wieczór pokonuje czerwonego olbrzyma, który wędrując po królestwie orła, dociera do tafli wody tylko po to, by leniwie zanurzyć się w świecie rekina. Istnieje więc pomiędzy niebem a morzami i oceanami, powietrzem a wodą, orłem a rekinem niesamowicie silna więź, rzec można – istnieje uczucie na miarę miłości. To, co jawi się jako paradoks, w rzeczywistości wcale być nim nie musi. Orzeł może pokochać rekina miłością nietypową, ale szczerą i bezinteresowną – miłością prawdziwą. Gdzieś na horyzoncie zawsze mami nadzieja, a ta posiada bajeczną moc przezwyciężania wszelkich paradoksów, moc łączenia przeciwieństw, moc, która pozwala na to, by uczucie zmieniło życie dwójki zagubionych ludzi tak, jak skinienie czarodziejskiej różdżki zmienia koleje losu bohaterów baśniowych.
Z uśmiechem na ustach
Taika Waititi udowadnia przedstawioną powyżej tezę, tworząc skromny film pod patronatem Nowej Zelandii. Jego Orzeł kontra rekin to zabawa w żonglerkę konwencjami. To popis cennej umiejętności snucia opowieści na trudne – i nie ukrywajmy, iż przykre – tematy w sposób przyjemny, naszpikowany całym spektrum pozytywnych emocji. Młody reżyser konstruuje współczesną baśń, która gromady elfów i rusałek zastępuje dwójką życiowych odszczepieńców, dla których synonimem dobrej zabawy jest paradowanie w strojach ulubionych zwierząt i tracenie czasu na konkurowanie na polu gier komputerowych. Ich życia różnią się niemal w każdym aspekcie, łączą je dwie rzeczy – samotność i pewien bar szybkiej obsługi – to właśnie one są wspominanym horyzontem, furtką, która otwiera im drogę do samorealizacji w smutnym świecie ludzi bez charakterów i ideałów.
Już od pierwszych minut historii orła i rekina kąciki naszych ust w sposób bezwarunkowy wędrują ku górze i pozostają tam niemalże przez cały czas trwania filmu. Pozostają, bo reżyser nie użala się nad alienacją i wewnętrznymi dramatami bohaterów, a wręcz przeciwnie – z ich ułomności próbuje uczynić zalety, a ich problemy malować barwami ciepłymi i kiczowato kolorowymi, bo w naszym życiu martwa szarość normalności i czerń pesymizmu zbierają wystarczająco duże żniwo. Ludzie samotni i pełni kompleksów wcale nie muszą żyć w świecie pozbawionym kolorytu. I im należy się szczypta baśniowości, szczypta mogąca przechylić szalę wagi na stronę powrotu do normalnego życia. Nieskrywany optymizm Waititiego potęgują niemilknąca muzyka, będąca w większości dziełem nowozelandzkiego zespołu Phoenix Foundation oraz wstawki animowane przedstawiające perypetie pewnej porzuconej ogryzki, która niczym główni bohaterowie poszukuje swojej krainy szczęśliwości.
O poszukiwaniu siebie
Sama poetyka filmu przywodzi na myśl wędrówkę rodziny Hooverów, czyli debiutującą rok wcześniej, obsypaną nagrodami Małą Miss Valerie Faris i Jonathana Daytona. Komedia leniwie miesza się z dramatem, akcja spokojnie brnie do przodu, a wszystko wprost emanuje szczerym optymizmem, który pomiędzy kadrami umieszczony jest w sposób na tyle przekonujący, by mógł udzielić się widzowi. Prócz podobnego języka filmy łączy zbliżona problematyka, bo zarówno amerykańska niezależna perełka, jak i nowozelandzka komedia opowiadają o poszukiwaniu samych siebie, o próbie odnalezienia się w tej dziwnej rzeczywistości, która wyrosła za naszymi oknami.
O ile Mała Miss wygrała niemal wszystko, o czym filmowcy mogą marzyć – BAFTĘ, Oscara, Złoty Glob – to Orzeł kontra rekin dotychczas pozostaje nieco niedoceniony. W tej sytuacji cieszy fakt, iż został zauważony przez organizatorów TOFIFEST, polskiego festiwalu odbywającego się w mieście Kopernika. Tam też, w osiemdziesięcioletnim kinie “Orzeł” (zabawny zbieg okoliczności), otrzymał nagrodę im. Zygmunta Kałużyńskiego (za scenografię i kostiumy) oraz nagrodę przyznawaną przez dziennikarzy filmowych publikujących na łamach serwisów internetowych (najlepszy film). Szkoda, że takich “TOFIFEST-ów” w Polsce jak na lekarstwo…
Gdyby było ich więcej, to z całą pewnością moglibyśmy choć usłyszeć o produkcjach znacznie odbiegających od głównego – komercyjnego – nurtu, który przeważa w polskich kinach. Zapoznać się z kinematografiami mniejszych krajów, które – jak udowodniło 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni Mungiu, jak udowadniają chociażby filmy Kornela Mundruczo, czy też sam Orzeł kontra rekin Waititiego – coraz śmielej zsuwają ze swych dłoni rękawice, które wkrótce znajdą się – a może już się tam znalazły – pod nogami kina za miliony, kina a’la Hollywood. Jeśli poziom filmów wyprodukowanych za stosunkowo niewielkie pieniądze, poza amerykańską fabryką snów, utrzyma się na poziomie produkcji nowozelandzkiej, to już dziś mogę powiedzieć, kto ten pojedynek zakończy na kolanach.
Tekst z archiwum film.org.pl (03.07.2008).