ONE SHOT. Mały wielki film ze SCOTTEM ADKINSEM
Uwielbiam Scotta Adkinsa! Jest on takim lepszym aktorsko Van Damme’em, chudszym Seagalem i mniej zabawnym Jackie’em Chanem, na których ciosach się wychowałem (sorry Chuck, nigdy nie lubiłem Twojego półobrotu i owłosionej klaty). I trochę szkoda, że poza kilkoma całkiem konkretnymi drugimi planami (Bracia Grimsby, Niezniszczalni 2, Wróg numer 1, Doktor Strange), ten charyzmatyczny 45-letni Brytyjczyk: aktor, producent filmowy i kaskader, mistrz sztuk walki i posiadacz czarnych pasów w wushu, taekwondo, kick-boxingu, judo i jiu-jitsu, wciąż nie może dokopać się do mainstreamu w pełnym tego słowa znaczeniu, czyli do jakiejś roli głównej w wysokobudżetowej produkcji z pierwszych stron gazet.
Adkins jest przystojny, ma ekranową charyzmę i urok osobisty, a jego fantastyczne umiejętności w sztukach walk nie wymagają szybkiego montażu, fikania koziołków przez operatora kamery, ani żadnych innych udziwnień realizacyjnych. Jaki cios Adkins ma, każdy widzi, a najlepiej pokazał to jak do tej pory w Uniwersalnym żołnierzu IV: Dniu odrodzenia. Ubawiłem się na tym filmie jak prosię, co za ka-pi-tal-na mordobicio-strzelaninka, zjadająca wybryki Johna Wicka na śniadanie (na marginesie, Adkins widnieje w obsadzie Johna Wicka 4 – Tadam!). We wspomnianym Uniwersalnym żołnierzu z 2012 roku, wysokooktanowym, niezwykle brutalnym i zaskakująco psychodelicznym akcyjniaku, który szkoda, że nie stanowił samodzielnego tytułu, tylko “którąś tam” odsłonę niepotrzebnie ciągniętego cyklu, znajduje się istna scena-petarda: mordobicie w sklepie sportowym z użyciem talerzy do sztangi i kijów basseballowych; od wielu lat szczęka z wrażenia na filmie kopanym nie opadła mi tak nisko. Scott Adkins w finale nakopuje też do dupy samemu J.C.V. Damme’owi (a po drodze Dolphowi Lundgrenowi), symbolicznie przejmując od rozciągniętego Belga pałeczkę (hmm… jakoś dwuznacznie to zabrzmiało) i tytuł króla, bitego niczym schabowe na niedzielny obiad, kina akcji.
I choć zdecydowana większość filmów z Adkinsem to produkcje klasy B, bądź udające klasę C, czyli większy budżet, ogląda się je nie tyle bezboleśnie, co z wielką radochą i bananem na twarzy, choć w sumie nie polecam oglądania żadnego filmu z owocami na oczach, bo mogą przeszkadzać w oglądaniu. W kozackich obrazkach, jak Pan ‘Wypadek’, Krwawa zemsta, Champion IV czy Komornik, Adkins miażdży szczęki, sprzedaje kosy (dosłownie, a nie że jako sprzedawca kos na targu), łamie kości, a czasem też kradnie kobiece serca, ale bynajmniej nie tak, jak John Rambo w finale Johna Rambo. Przechodząc w końcu do tematu niniejszej recenzji, bo zaczęła mi powoli wychodzić filmografia Adkinsa, chciałbym w tym miejscu napisać, że za One Shot stoi już duża wytwórnia, oraz – poza Adkinsem – znane nazwiska, ale nie napiszę, bo nic ani nikt taki za tym filmem nie stoi. Ale jest coś(!), co One Shot wyróżnia z tłumu trzepanych seryjnie strzelanino-bijatyk z naszym hardym i twardym Brytyjczykiem, które przeważnie oceniane są na piątkę z plusem(!)… niestety w dziesięciopunktowej skali ocen (IMDb), o tym jednak za chwilę.
Ok, chwila minęła. One Shot wbrew temu co może sugerować tytuł, że jest filmem o snajperze (wiecie, one shot one kill, bla bla bla…) wcale nie jest filmem o snajperze. Oglądam bowiem pierwsze minuty filmu, jak to przylatuje ekipa komandosów na wyspę-więzienie, by odeskortować jednego z terrorystów do Waszyngtonu, i widzę, że nikt tu nie ma karabinu snajperskiego. Wzbudza to moje podejrzenia. Jednocześnie z minuty na minutę, a już mamy dobre kilka minut filmu, coś tu mało cięć montażowych, a w zasadzie żadnego – WOW! W końcu po kolejnych paru minutach, drogą dedukcji, drobiazgowej analizy i chłodnej kalkulacji dochodzę, że tytułowe One Shot to nie żaden tam snajperski jeden strzał ani nawet szybka setka w barze (to w ogóle nie leżałoby w kontekście), tylko – eureka! – Jedno Ujęcie, wszak po angielsku i to i to pisze się tak samo. 30 lat oglądania filmów robi swoje, nic nie zdoła umknąć mojej uwadze, ani ostremu jak dialogi we Wściekłych psach zmysłowi obserwacji.
To oczywiste, że cięć montażowych jest w One Shot tyle, co przekleństw we Wściekłych psach (co ja z tym Tarantino nagle?), wszak niemożliwością byłoby nakręcić 1,5 godziny filmu pełnego wymian ognia, wybuchów, walek na noże i pięści, oraz popisów kaskaderskich, żeby któryś z aktorów się nie pierdolnął w tekście, kontekście, w ciosie, albo operator nie potknął o poniewierające się wszędzie zwłoki, tudzież o skórkę z tego banana, co go miałem na twarzy trzy akapity wyżej. Nawet 1,5 godziny filmu opartego na dialogu byłoby trudno nakręcić jednym haustem, żeby coś lub ktoś po drodze nie wywaliło całego trudu ekipy technicznej i aktorskiej za okno. Zatem One Shot jest pewnie pocięty bardziej niż Titanic reklamami na Polsacie, ale cięcia te są zamaskowane szybkimi ruchami kamery w płaszczyźnie horyzontalnej, gdzie sklejki ujęć można łatwo ukryć. Rzeczywistości nie oszukasz; nawet słynne jednoujęciowce, jak Sznur Hitchocka, 1917 Mendesa (twórcy One Shot deklarują, że byli pierwsi z wojennym jednoujęciowcem, bo swój film planowali od 2015 roku), Rosyjska Arka Aleksandra Sokurova, czy długa szpitalna rąbanina z Dzieci Triady Johna Woo, są gęsto montowane w sprytnie zakamuflowanych momentach; podczas przejść ciemnymi korytarzami, lub w momencie dojechania kamery do czyjegoś tyłka, wraz z niby ściemnieniem obrazu z braku światła. W kategorii pozornej ciągłości ujęcia przeciągniętej na cały film, skromny One Shot nie tylko nie odstaje, ale i dorównuje wyżej wymienionym obrazom kroku koronkową, realizacyjną robotą.
W warstwie fabularnej One Shot od razu nasuwa skojarzenia z Black Hawk Down Ridleya Scotta, czy 13 godzin. Tajną misją w Benghazi Michaela Baya (do których to zresztą wydarzeń bohaterowie nawiązują w jednym z dialogów). Skojarzenia z Atakiem na posterunek 13 czy Rio Bravo też nie będą nie na miejscu, wszak chodzi tu o oblężenie więzienia, gdzie garstka bohaterów broni się przed nieustającym szturmem wynajętych najemników, a jeszcze trzeba uratować dupsko aresztantowi, który zna położenie brudnej bomby podłożonej w Waszyngtonie. Ale Black Hawk Down ani 13 godzin nie mają Scotta Adkinsa na pokładzie, który tutaj gra pierwsze skrzypce, i który niesie na swoich barkach ten skromny, acz zaskakująco dopieszczony technicznie i dramaturgicznie film. Co istotne, sporo jest tu dialogów i nie tak dużo wymian pięści, a gros akcji to karabinowe RATATATA!!! – hmm, zabrzmiało jak sequel RATATUJ, w którym szczurek steruje uzbrojonym komandosem – OGLĄDAŁBYM! No, i są jeszcze eksplozje granatów, pasów szahida oraz innych wybuchających przedmiotów, i nie wiem czemu stanęła mi nagle przed oczami wylatująca w powietrze owca z Bad Taste…
Zanim Adkins da komuś pierwszą lepę na ryj, mija dobre sporo czasu, kiedy to sporo strzela i/lub się skrada, i choć pod względem kocich ruchów ustępuje nieco wspomnianemu kilka akapitów wyżej Johnowi Wickowi, to naprawdę fajnie się na Brytyjskiego karatekę, sprawnie, szybko i widowiskowo posługującego się bronią palną i białą, patrzy. Warto też zwrócić uwagę na wspomnianą skradankę z nożem, gdy Scott bezszelestnie podrzyna gardła kolejnym spokojnie spacerującym po bazie bandziorom, których biedne rodziny dostaną teraz smutne listy z wiadomością o śmierci syna, męża, ojca, brata…
Chciałbym napisać coś jeszcze o One Shot, ale nie mam już co, więc pozostaje mi polecić ten mały wielki film na jednym ujęciu, który, co istotne, ma znacznie ciekawszą fabułę od “Dawaj młody biegniemy ich ostrzec…” ze wspomnianego wyżej 1917 od twórcy Skyfall. Miłośnicy ciekawie zainscenizowanej akcji, seansem One Shot nie powinni czuć się zawiedzeni, a jeśli ktoś poczuje się zawiedziony, niech tu wróci, żeby poprawić sobie humor powtórną lekturą tej przezabawnej, choć niepozbawionej wulgaryzmów recenzji.