OBRAZY BEZ AUTORA. O sztuce, miłości i trudnym dziedzictwie w Niemczech tuż po II wojnie światowej
Podczas tegorocznego rozdania Oscarów polska publika była skupiona na rywalizacji Zimnej wojny z Romą, upatrując w dziele meksykańskiego reżysera największego konkurenta dla Pawła Pawlikowskiego. Tymczasem z boku konkursu, kompletnie niezauważone przez widownię i krytyków, przemknęło dzieło jak gdyby z innej epoki, naładowane szczerym idealizmem oraz wiarą w potęgę sztuki. Jako że w ponowoczesnej estetyce niepodzielnie króluje ironia, tym bardziej warto przyjrzeć się Obrazom bez autora. Florian Henckel von Donnersmarck stworzył bowiem film niesamowicie pojemny, złożony z ciągle przeplatających się wątków oscylujących wokół istoty malarstwa, walki o niezależność, jak również przeszłości odziedziczonej przez naród niemiecki, zmiażdżony przez tryby dwóch totalitaryzmów.
Podobne wpisy
Produkcja autora Życia na podsłuchu jest fikcyjną biografią utalentowanego malarza Kurta Barnerta (Tom Schilling), którego losy jedynie w drobnych fragmentach mają przypominać perypetie Gerharda Richtera. Specjalizujący się w tworzeniu fotorealistycznych obrazów artysta spotykał się wielokrotnie z reżyserem, udzielając mu wielu informacji na temat swojego dotychczasowego życia. Panowie zawarli ponoć gentlemen’s agreement, według którego te historie miały stanowić przede wszystkim inspirację, a nie być jądrem opowieści przenoszonej na wielki ekran. Według Donnersmarcka wszystko było między nimi do pewnego momentu ustalone, nie było żadnych waśni, a malarz zaakceptował nawet scenariuszowe założenia, dokonując w dokumencie jedynie drobnych poprawek. Dopiero po premierze doszło do niewielkiego skandalu, bo Richter poczuł się wykorzystany i całkowicie odciął się od całego przedsięwzięcia.
Drobna afera nie wpłynęła na popularność filmu, a losy Kurta Bartnera przepadły w oscarowym wyścigu. Abstrahując od całej marketingowej otoczki wokół nominowanych filmów, ta cisza jest o tyle zaskakująca, że przecież Obrazy bez autora to produkcja znakomicie wpisująca się w gusta członków Akademii, co w tym przypadku nie oznacza jednak pójścia na łatwiznę. Trzygodzinne “dziecko” Donnersmarcka bywa trudne w odbiorze, gdy teoretyczne rozważania na temat sztuki mieszają się z melodramatycznym tragizmem, a niemalże komiczne wstawki – ze skomplikowaną kwestią rozliczeń Niemców po drugiej wojnie światowej. Filmowiec ma ambicje stworzenia dzieła totalnego, rozpiętego czasowo między 1937 a 1967 rokiem, obejmującego możliwie jak najwięcej zagadnień oraz wykutego z różnych środków stylistycznych.
Zaczyna się niemalże idylliczną podróżą do dziecięcych lat protagonisty, gdy wraz z ukochaną ciotką przechadza się po chłodnej posadzce drezdeńskiego muzeum. Może przewodnik sprzedaje zwiedzającym nazistowską interpretację sztuki, może obrazy Wasilija Kandinskiego i Paula Klee wyglądają dla młodego oka jak bazgroły, ale dotyk smukłej dłoni kobiety, ciepło jej ciała oraz urokliwy uśmiech to wszystko, czego chłopak w tamtej chwili potrzebuje. Sielanka szybko się kończy, gdy u kobiety zostaje stwierdzona choroba psychiczna, wobec której system jest bezwzględny – takich genów naród nie potrzebuje, kolejne pokolenia nie mogą odziedziczyć tego typu schorzeń, tak że ciotka skazana jest na śmierć.
Oto pierwsza z wielu tragedii, która dotknie dojrzewającego chłopaka. Degradacja zawodowa ojca wpłynie na sytuację materialną rodziny, a instalująca się komunistyczna władza wymusi na Kurcie flirt z obowiązującym stylem artystycznym – realizmem socjalistycznym. Już jako student zacznie tworzyć murale opiewające chwałę władzy ludowej, zyskując przy tym uznanie, a w międzyczasie pozna uroczą Ellie (Paula Beer), z którą zasmakuje miłości i zacznie planować wspólną przyszłość.
Donnersmarck płynnie porusza się po wielu tematach, niektóre dogłębnie analizując, by inne jedynie delikatnie naszkicować. Pamięć bohatera nie nosi wielu wspomnień z dzieciństwa, więc okres nazistowski jest sprowadzony do ledwie kilku epizodów, z których najmocniejszy dotyczy bombardowania Drezna przy wtórze De torrente in via bibet autorstwa Georga Friedricha Händla. Znacznie więcej czasu reżyser poświęca komunistycznemu reżimowi oraz cenie, jaką przyjdzie zapłacić Kurtowi i jego ukochanej za utrzymanie ich miłości, zrodzonej w czasach zarazy. Niemiec nie boi się dialogów pełnych uczuciowych wyznań i wzniosłych, artystycznych haseł. Jego dzieło nie ma nic z powściągliwości Milczącej rewolucji, w której Lars Kraume nawiązywał do podobnego okresu historii NRD. W Obrazach bez autora emocjonalna poprzeczka już od samego początku jest ustawiona wysoko. Jak postacie rozmawiają o sztuce, to tylko w najwznioślejszy sposób; jak kochają, to tylko na zabój.
Zarzuty o ustawienie dzieła na najwyższym diapazonie są jak najbardziej uzasadnione, niemniej jednak przyjęta przez twórcę forma skutecznie rozbraja tę tykającą bombę. Donnersmarck ucieka od dosłowności poprzez korzystanie z malarskich kadrów. Kamera Caleba Deschanela (nominowanego do Oscara za najlepsze zdjęcia) chwyta rzeczywistość w sposób tylko pozornie realistyczny, przetwarzając barwy w iście mistrzowski sposób na impresjonistyczną modłę. Realizatorzy poszukują możliwie jak najpełniejszej synestezji, toteż w sukurs historii przychodzi urokliwy obraz, wychwytywanie promieni słonecznych i dźwięków przyrody, jak również przejmująca gra smyczków skomponowana przez Maxa Richtera, w niektórych momentach łudząco przypominająca ścieżkę dźwiękową z serialu Pozostawieni.
O ile zatem strona formalna prezentuje się rewelacyjnie, o tyle można mieć zastrzeżenia do samej opowieści, momentami skonstruowanej ze zbyt oczywistych schematów. Pieśni pochwalne ku czci dającej wolność sztuki zdają się w XXI wieku odrobinę przesadzone, a i sama charakterystyka postaci pozostawia wiele do życzenia. Również sami aktorzy nie zawsze dają sobie radę – Schillingowi brakuje chwilami przebojowości, bywa za bardzo wycofany, jego ukochana zostaje w drugiej części filmu sprowadzona tylko do roli kochanki i powierniczki, a jej demoniczny ojciec stojący parze na drodze do szczęścia jest przedstawiony w groteskowy sposób. Podjęta tematyka okazuje się trudna do ujarzmienia i w rękach Donnersmarcka nie zawsze odnajduje odpowiednie ujęcie.
Obrazy bez autora to film szalenie trudny do sklasyfikowania. Niejednoznaczność przekazu i wybitna strona formalna lokują dzieło niemieckiego reżysera w okolicach epickich fresków z lat 60., z tym że lekkość tamtych dzieł (choćby Lamparta autorstwa Luchino Viscontiego) w tym przypadku zostaje zastąpiona delikatnie eksperymentalnym sznytem. Melodramat w kontekście wielkich przemian historycznych zazwyczaj dobrze się przyjmuje wśród odbiorców, a więc miłośnicy tego gatunku zdecydowanie odnajdą szansę na uronienie łzy i snucie refleksji na temat wielkości sztuki, zdolnej do odniesienia zwycięstwa nad przemijalnością wielkich imperiów.