search
REKLAMA
Recenzje

OBRAZY BEZ AUTORA. O sztuce, miłości i trudnym dziedzictwie w Niemczech tuż po II wojnie światowej

Marcin Kempisty

3 maja 2019

REKLAMA

Podczas tegorocznego rozdania Oscarów polska publika była skupiona na rywalizacji Zimnej wojny z Romą, upatrując w dziele meksykańskiego reżysera największego konkurenta dla Pawła Pawlikowskiego. Tymczasem z boku konkursu, kompletnie niezauważone przez widownię i krytyków, przemknęło dzieło jak gdyby z innej epoki, naładowane szczerym idealizmem oraz wiarą w potęgę sztuki. Jako że w ponowoczesnej estetyce niepodzielnie króluje ironia, tym bardziej warto przyjrzeć się Obrazom bez autora. Florian Henckel von Donnersmarck stworzył bowiem film niesamowicie pojemny, złożony z ciągle przeplatających się wątków oscylujących wokół istoty malarstwa, walki o niezależność, jak również przeszłości odziedziczonej przez naród niemiecki, zmiażdżony przez tryby dwóch totalitaryzmów.

Produkcja autora Życia na podsłuchu jest fikcyjną biografią utalentowanego malarza Kurta Barnerta (Tom Schilling), którego losy jedynie w drobnych fragmentach mają przypominać perypetie Gerharda Richtera. Specjalizujący się w tworzeniu fotorealistycznych obrazów artysta spotykał się wielokrotnie z reżyserem, udzielając mu wielu informacji na temat swojego dotychczasowego życia. Panowie zawarli ponoć gentlemen’s agreement, według którego te historie miały stanowić przede wszystkim inspirację, a nie być jądrem opowieści przenoszonej na wielki ekran. Według Donnersmarcka wszystko było między nimi do pewnego momentu ustalone, nie było żadnych waśni, a malarz zaakceptował nawet scenariuszowe założenia, dokonując w dokumencie jedynie drobnych poprawek. Dopiero po premierze doszło do niewielkiego skandalu, bo Richter poczuł się wykorzystany i całkowicie odciął się od całego przedsięwzięcia.

obrazy-bez-autora-2

Drobna afera nie wpłynęła na popularność filmu, a losy Kurta Bartnera przepadły w oscarowym wyścigu. Abstrahując od całej marketingowej otoczki wokół nominowanych filmów, ta cisza jest o tyle zaskakująca, że przecież Obrazy bez autora to produkcja znakomicie wpisująca się w gusta członków Akademii, co w tym przypadku nie oznacza jednak pójścia na łatwiznę. Trzygodzinne “dziecko” Donnersmarcka bywa trudne w odbiorze, gdy teoretyczne rozważania na temat sztuki mieszają się z melodramatycznym tragizmem, a niemalże komiczne wstawki – ze skomplikowaną kwestią rozliczeń Niemców po drugiej wojnie światowej. Filmowiec ma ambicje stworzenia dzieła totalnego, rozpiętego czasowo między 1937 a 1967 rokiem, obejmującego możliwie jak najwięcej zagadnień oraz wykutego z różnych środków stylistycznych.

Zaczyna się niemalże idylliczną podróżą do dziecięcych lat protagonisty, gdy wraz z ukochaną ciotką przechadza się po chłodnej posadzce drezdeńskiego muzeum. Może przewodnik sprzedaje zwiedzającym nazistowską interpretację sztuki, może obrazy Wasilija Kandinskiego i Paula Klee wyglądają dla młodego oka jak bazgroły, ale dotyk smukłej dłoni kobiety, ciepło jej ciała oraz urokliwy uśmiech to wszystko, czego chłopak w tamtej chwili potrzebuje. Sielanka szybko się kończy, gdy u kobiety zostaje stwierdzona choroba psychiczna, wobec której system jest bezwzględny – takich genów naród nie potrzebuje, kolejne pokolenia nie mogą odziedziczyć tego typu schorzeń, tak że ciotka skazana jest na śmierć.

Oto pierwsza z wielu tragedii, która dotknie dojrzewającego chłopaka. Degradacja zawodowa ojca wpłynie na sytuację materialną rodziny, a instalująca się komunistyczna władza wymusi na Kurcie flirt z obowiązującym stylem artystycznym – realizmem socjalistycznym. Już jako student zacznie tworzyć murale opiewające chwałę władzy ludowej, zyskując przy tym uznanie, a w międzyczasie pozna uroczą Ellie (Paula Beer), z którą zasmakuje miłości i zacznie planować wspólną przyszłość.

Donnersmarck płynnie porusza się po wielu tematach, niektóre dogłębnie analizując, by inne jedynie delikatnie naszkicować. Pamięć bohatera nie nosi wielu wspomnień z dzieciństwa, więc okres nazistowski jest sprowadzony do ledwie kilku epizodów, z których najmocniejszy dotyczy bombardowania Drezna przy wtórze De torrente in via bibet autorstwa Georga Friedricha Händla. Znacznie więcej czasu reżyser poświęca komunistycznemu reżimowi oraz cenie, jaką przyjdzie zapłacić Kurtowi i jego ukochanej za utrzymanie ich miłości, zrodzonej w czasach zarazy. Niemiec nie boi się dialogów pełnych uczuciowych wyznań i wzniosłych, artystycznych haseł. Jego dzieło nie ma nic z powściągliwości Milczącej rewolucji, w której Lars Kraume nawiązywał do podobnego okresu historii NRD. W Obrazach bez autora emocjonalna poprzeczka już od samego początku jest ustawiona wysoko. Jak postacie rozmawiają o sztuce, to tylko w najwznioślejszy sposób; jak kochają, to tylko na zabój.

Zarzuty o ustawienie dzieła na najwyższym diapazonie są jak najbardziej uzasadnione, niemniej jednak przyjęta przez twórcę forma skutecznie rozbraja tę tykającą bombę. Donnersmarck ucieka od dosłowności poprzez korzystanie z malarskich kadrów. Kamera Caleba Deschanela (nominowanego do Oscara za najlepsze zdjęcia) chwyta rzeczywistość w sposób tylko pozornie realistyczny, przetwarzając barwy w iście mistrzowski sposób na impresjonistyczną modłę. Realizatorzy poszukują możliwie jak najpełniejszej synestezji, toteż w sukurs historii przychodzi urokliwy obraz, wychwytywanie promieni słonecznych i dźwięków przyrody, jak również przejmująca gra smyczków skomponowana przez Maxa Richtera, w niektórych momentach łudząco przypominająca ścieżkę dźwiękową z serialu Pozostawieni.

obrazy-bez-autora-3

O ile zatem strona formalna prezentuje się rewelacyjnie, o tyle można mieć zastrzeżenia do samej opowieści, momentami skonstruowanej ze zbyt oczywistych schematów. Pieśni pochwalne ku czci dającej wolność sztuki zdają się w XXI wieku odrobinę przesadzone, a i sama charakterystyka postaci pozostawia wiele do życzenia. Również sami aktorzy nie zawsze dają sobie radę – Schillingowi brakuje chwilami przebojowości, bywa za bardzo wycofany, jego ukochana zostaje w drugiej części filmu sprowadzona tylko do roli kochanki i powierniczki, a jej demoniczny ojciec stojący parze na drodze do szczęścia jest przedstawiony w groteskowy sposób. Podjęta tematyka okazuje się trudna do ujarzmienia i w rękach Donnersmarcka nie zawsze odnajduje odpowiednie ujęcie.

Obrazy bez autora to film szalenie trudny do sklasyfikowania. Niejednoznaczność przekazu i wybitna strona formalna lokują dzieło niemieckiego reżysera w okolicach epickich fresków z lat 60., z tym że lekkość tamtych dzieł (choćby Lamparta autorstwa Luchino Viscontiego) w tym przypadku zostaje zastąpiona delikatnie eksperymentalnym sznytem. Melodramat w kontekście wielkich przemian historycznych zazwyczaj dobrze się przyjmuje wśród odbiorców, a więc miłośnicy tego gatunku zdecydowanie odnajdą szansę na uronienie łzy i snucie refleksji na temat wielkości sztuki, zdolnej do odniesienia zwycięstwa nad przemijalnością wielkich imperiów.

Marcin Kempisty

Marcin Kempisty

Serialoholik poszukujący prawdy w kulturze. Ceni odwagę, bezkompromisowość, ale także otwartość na poglądy innych ludzi. Gdyby nie filmy Michelangelo Antonioniego, nie byłoby go tutaj.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA