O MIŁOŚCI I ŚMIERCI. Przez życie iść ku światłu
Krótką historię życia grabarza Francesca Dellamortego można było przedstawić jedynie za pomocą połączenia stylu gore i komedii. Na poważnie nikt by nie zniósł pomysłów Michelego Soaviego w stylu np. całowania się z odciętą głową w stanie rozkładu lub namiętnego seksu z młodą i seksowną wdową obok świeżego grobu starszego męża. Jedynie poprzez śmiech da się przełknąć makabryczne przygody Dellamortego i potraktować je jak skuteczne oswajanie śmierci. Ona wciąż jest tabu i będzie nim tak długo, jak długo nasza kultura nie przestanie traktować końca życia jak dającej nadzieję bramy do innych, abstrakcyjnych światów. W filmie O miłości i śmierci śmierć prowadzi co najwyżej do zmartwychwstania, ale wciąż w tym samym życiu, które się opuściło.
Te zmartwychwstania na cmentarzu zarządzanym przez Francesca Dellamortego nie są przyjemne ani dla żyjących, ani podwójnie martwych. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. W jednej ze scen jednak zostało pokazane, że umarli powracający do życia zwykle siódmego dnia od śmierci czerpią energię z roślin. Nic więcej nie wiemy, zresztą bardzo dobrze, gdyż film skupia się raczej na doświadczeniu fenomenu śmierci niż na dociekaniu, dlaczego żywe trupy są żywe. Opiekun cmentarza, Francesco (Rupert Everett), również się nad tym nie zastanawia, tylko bezlitośnie strzela trupom w głowy ze swojego rewolweru, którego magazynek zawiera nieskończoną liczbę naboi. Jest samotnym, niedostosowanym do życia człowiekiem, który nagle uświadomił sobie, że zna więcej zmarłych niż żywych. Jego jedyny przyjaciel (Gnaghi), również pracujący na cmentarzu, jest równie dziwny, a na dodatek sprawia wrażenie opóźnionego w rozwoju nekrofila. Podobno w dokumentach w rubryce „znaki szczególne” wpisano mu – wszystkie. Gnaghi z pewnością nie jest normalny z naszego punktu widzenia. W filmie jednak jego miłość do odciętej, gnijącej głowy panienki, która zginęła w wypadku samochodowym, wcale nie sprawia wrażenia takiej kontrowersyjnej. Jest spełniającym w tym najgłębszym, indywidualnym wymiarze wydarzeniem czyjegoś intymnego życia.
Na tym polega reżyserski geniusz Michelego Soaviego. Potrafił on zaprezentować największą makabrę w taki sposób, że ona nas bawi, a nie budzi odrazę czy wręcz obraża moralność, no chyba że ktoś wykazuje wyjątkowo ślepy fundamentalizm religijny. Mało tego, w tej zabawie ze śmiercią kryje się ciekawa filozofia. O miłości i śmierci nie jest przypadkowym zlepkiem pastiszowych scen gore, lecz prowadzi widza przez kolejne szczeble rozumienia rzeczywistości, po których Dellamorte mozolnie się wspina. Zaczynamy więc od bezrozumnej likwidacji trupów. Potem następuje spotkanie z miłością tak namiętną i gorącą, że trudno pogodzić się z jej utratą. Następnie na drodze bohatera staje sama śmierć i ostrzega go, że skoro z taką bezrozumną zapalczywością likwiduje zmarłych, czemu nie zrobi tego samego z żywymi. Dellamorte oczywiście próbuje, lecz wkracza na ścieżkę bez powrotu, której istnienie dość boleśnie chciała mu uświadomić śmierć. Wniosek jest dość ponury – docenić życie to poczuć nieodwracalność kostuchy. Spotkać się z nią, doświadczyć, poczuć fizyczny smród umierania.
A najlepiej tę mroczność i związany z nicością smutek, żeby nie wpędziły w depresję, nakryć osobliwym całunem z brodatych, seksualnych żartów. W filmie zobaczymy więc dorodne, silikonowe piersi Anny Falchi niespiesznie kołyszące się wśród lasu krzyży, seksualny atak kościotrupów, rozdzierających ubranie dziewczyny, mnóstwo światłocienia, punktowych świateł, studyjnej scenografii i mgły z agregatów. Dowiemy się, że generalnie nie warto czekać na dziewczyny, gdyż one i tak wcześniej czy później skończą na cmentarzu, a wtedy będzie można dysponować ich ciałami do woli, co zresztą wcielił w życie Gnaghi, pomocnik Dellamortego. Najpierw, jeszcze za życia, obrzygał córkę burmistrza, potem rozkopał jej grób i urwał samą głowę, po czym wsadził ją zamiast kineskopu do telewizora i karmił, chociaż jedzenie i tak wyciekało wszelkimi możliwymi otworami w postaci galaretowatego śluzu. Głowa oczywiście wykazywała cechy bardzo żywotnej i seksualnie nastawionej do nowej egzystencji dziewczyny. Seksu w filmie ogólnie jest dużo, mniej więcej na równi z powstającymi z grobów trupami. Zapewne to połączenie wywołało głosy sprzeciwu, ale może to tylko legenda, że ludzie oprotestowali film. Główny bohater również bezpardonowo zaczyna na pewnym etapie swojego dojrzewania mordować niewinnych ludzi. Jednych zabija z pistoletu, innych podpala, wyjątek zaś robi jedynie dla… Nie będę spojlerował, ponieważ akurat ta scena tłumaczy przyświecające filmowi credo.
Bynajmniej nie jest nim płytka zabawa, jaką to proponują nam np. slashery. Zgadza się, że w produkcji jest mnóstwo kiczu, patosu, tandetnych ujęć księżyca w pełni i zrzynek z Martwego zła Sama Raimiego. Zresztą trudno w Rupercie Everetcie nie doparzyć się podobieństwa do Bruce’a Campbella jako Asha z Armii ciemności i całej serii Martwe zło. Sam Raimi również próbował przekazać widzowi coś więcej niż tylko bezrefleksyjne szlachtowanie nieumarłych. Zrobił to po mistrzowsku, co wie każdy fan dobrego horroru. U Michelego Soaviego jest nieco gorzej, gdyż reżyser za bardzo poszedł w niepotrzebny kicz, ale kto wie, czy gdyby dysponował podobnymi środkami i ekipą, co Raimi, nie dorównałby mistrzowi. W naszej starokontynentalnej horrorowej filmografii jednak trzeba docenić odkrywczość, kunszt i odwagę Soaviego. Jakże rzadko w dzisiejszych filmach grozy zdarzają się takie rodzynki, jak Szekspirowsko wystylizowana scena w szpitalu albo wyjazd z tunelu ku światłu.