MARTWE ZŁO. Koszmar, który zniewala, obrzydza i zachwyca
Opętuje żywych, wskrzesza zmarłych, lecz zdecydowanie daleko mu do trupiej pasywności. Bardziej pasującymi i ciekawszymi tłumaczeniami były Złośliwy nieboszczyk oraz Taniec z diabłem, twory epoki VHS, które z czasem odeszły w zapomnienie, podobnie jak kasety video. My zaś pozostaliśmy z tym z miejsca rozpoznawalnym, choć nieco mylącym tytułem – zło w filmie Raimiego rzeczywiście istnieje, ale wszystko martwe jest tu w rzeczywistości pełne życia, niepohamowanej energii i maniakalnej wręcz radości z zamienienia nocy piątki bohaterów w piekło. Dziki entuzjazm udziela się widzom, którzy w drugiej połowie filmu zalani zostają krwią sączącą się z każdego kadru Martwego zła, horroru doprowadzonego do granic przesady, gdzie strach niepostrzeżenie zamienia się w śmieszność.
Fabuła jest pretekstowa – piątka studentów wybiera się do wynajętego leśnego domu, aby spędzić tam miły weekend we własnym gronie. Na miejscu odnajdują starą, brzydko wyglądającą książkę z dziwną zawartością oraz magnetofon, na którym nagrany głos pewnego archeologa tłumaczy, że tajemnicze znalezisko to sumeryjska Księga Umarłych. Oprawiona w skórę i napisana ludzką krwią zawiera techniki wskrzeszania umarłych i przywoływania demonów. Oczywiście młodzi, zamiast natychmiastowo wyłączyć nagranie, słuchają zarejestrowanych inkantacji, tym samym wydając na siebie wyrok śmierci. Wkrótce zaczynają zamieniać się w krwiożercze potwory, a na placu boju pozostaje tylko jedna osoba – Ash. Osamotniony rozpoczyna nierówną walkę ze swoimi opętanymi przyjaciółmi.
Ciężko napisać coś nowego o debiucie Raimiego, choćby dlatego, że jest to film powszechnie znany przez każdego miłośnika horroru. Jeśli jednak ktoś ma w głowie obraz Bruce’a Campbella szalejącego na ekranie z piłą łańcuchową zamiast ręki i zestawem odzywek na każdą okazję, ten zdziwi się, przypominając sobie pierwszy film, w którym Ash ani przez moment nie zachowuje się głupkowato, typowa dla późniejszych odsłon zgrywa jest nieobecna, a dosyć nieoczekiwany (zwłaszcza z perspektywy czasu) tragizm jest tu mocno akcentowany. Oryginał bardzo różni się od swoich kontynuacji, idących w stronę bardzo czarnej komedii (Martwe zło II) i czyniących z głównego bohatera mało lotnego, choć walecznego herosa, jak to ma miejsce w trzecim filmie cyklu, Armii ciemności, oraz wyświetlanym obecnie serialu Ash vs Martwe zło. Choć część druga powszechnie uważana jest za dzieło doskonalsze, w pełni prezentujące talent reżysera do makabrycznej zabawy, moja sympatia zawsze była po stronie oryginału, może nie tak szalonego i fachowo zrealizowanego jak następny film, lecz jako horror bardziej jednolitego oraz oryginalnego.
Owa oryginalność nie przejawia się oczywiście w fabule, lecz w samej prezentacji. Już pierwsze ujęcie krzyczy o naszą uwagę, kiedy z mgły nad stawem kamera rusza, mknąc tuż przy samej tafli wody, nieco niezgrabnie unikając kolejnych przeszkód, zbliżając się do jadącego leśną drogą samochodu. Opis sceny może przypominać nieco początek Lśnienia, lecz w przeciwieństwie do filmu Kubricka ujęcie u Raimiego zdradza subiektywizm spojrzenia – nie mamy żadnych wątpliwości, że patrzymy oczyma czegoś. Zdecydowanie nieludzkiego, skoro nie zostawia żadnych śladów na wodnej powierzchni; prawdopodobnie również złego, jeśli wierzyć własnemu przeczuciu. Czy coś dobrego bowiem mogłoby wyłonić się z tak nieciekawej scenografii?
Następna scena nieco burzy to świetne otwarcie, głównie przez początkujących aktorów oraz chybione wybory realizatorskie. Nie ma się czemu dziwić – reżyser w chwili zdjęć miał zaledwie dwadzieścia lat, braki w warsztacie nadrabiając entuzjazmem i niezliczoną ilością dzikich pomysłów. Dlatego do pewnego momentu Martwe zło sprawia wrażenie nierównej produkcji, w której genialne i niepokojące momenty przeplatają się ze scenami przypominającymi amatorską realizację, studencką wprawkę.
Przyszły twórca Darkmana mądrze jednak eliminuje kolejne postaci dramatu, na placu boju pozostawiając aktorsko najlepszego Campbella, a resztę odtwórców ról kryjąc pod warstwą świetnego (i bardzo grubego) makijażu. Dość powiedzieć, że jako demony sprawdzają się zdecydowanie lepiej, niż gdy byli ludźmi. Również muzyka Josepha LoDuki, wkrótce stałego współpracownika przy filmach i serialach Raimiego (kolejna część Martwego zła, Herkules, Xena: wojownicza księżniczka), ma swoje lepsze i gorsze momenty. Kompozytor potrafi zbudować tajemniczą atmosferę oszczędnym, ale pięknym wykorzystaniem pianina, lecz gdy chce zaatakować widza typowo horrorowymi nutami, efekt bardziej śmieszy niż straszy. Jednak wszystkie te niedociągnięcia i błędy początkujących filmowców zostają wkrótce przesłonięte przez głośną scenę ataku i gwałtu na jednej z bohaterek przez… drzewo. Od tego momentu to, co dzieje się na ekranie, przechodzi często ludzkie pojęcie, a twórcy już do samego końca starają się widza zszokować coraz mocniejszymi pomysłami.
Mógłbym w tym miejscu rozpocząć wyliczankę co bardziej makabrycznych obrazów, jakimi raczy nas reżyser, począwszy od wbijania ołówka w kostkę na przeróżnych rozbryzgach krwi kończąc. Właśnie dla takich horrorów wymyślono nazwę splatter. Raimi nie od razu korzysta z estetyki kina gore, lecz gdy już zacznie, okropieństw nie ma końca. Kontrast z początkowymi, bardzo klasycznymi, acz sugestywnymi sygnałami złych mocy zaskakuje nie tylko siłą, z jaką w drugiej połowie główny bohater jest atakowany, lecz również sposobem na wystraszenie i zszokowanie widza. Debiutant traktuje horror niczym komedię – zamiast rzucać gagami, odrąbuje kończyny; zamiast na skórce od banana, każe głównemu bohaterowi ślizgać się na krwi. Wahadło w zegarze raz zawiesza się w powietrzu, innym razem wydaje się wybijać dziurę w głowie Asha swoim potwornym dźwiękiem. Uderzająca o domek huśtawka, albo samoczynnie otwierająca się klapa od piwnicy zostają zastąpione dużo bardziej dosadnymi efektami, np. krwią wylewającą się ze ścian, z sufitu, zalewającą żarówkę oraz projektor. Twarz Campbella w finale robi za płótno, na które reżyser wylewa tyle czerwonej farby, ile tylko potrafi. A wszystko to kadrowane jest często w wyjątkowo spektakularny sposób.
Oglądając pierwsze Martwe zło, można gołym okiem dostrzec największy talent Raimiego, który nie dość, że bezwiednie przechodzi od grozy do ohydy, to ani przez moment nie czyni ze swojego filmu bestialskiego i nihilistycznego popisu.
Skromny (400 tysięcy dolarów) debiut przyszłego autora kasowej trylogii o Spider-Manie do samego końca pozostaje rozrywką, być może niezbyt mądrą i odkrywczą, lecz bardzo żywiołową, zachwycającą wyobraźnią i stylem swojego twórcy. Brutalność doprowadzona jest tu do wręcz surrealnego ekstremum, ludzkie ciało traktuje się jako zbiornik krwi, który co jakiś czas przecieka. Gdy natomiast w finale demony rozpadają się, z ich wnętrz wydobywa się zielona papka i robaki, a tajemna księga wrzeszczy niczym zarzynane prosię. Czy można takie obrazy traktować poważnie? Raczej nie. I nawet wspomniany wcześniej tragizm nie kłóci się z tą przesadną i nieco kiczowatą prezentacją.
Raimi nigdy nie był subtelnym reżyserem, ale zaskakująco dobrze wychodzi mu wątek romantyczny oraz późniejszy dramat samotnego Asha dręczonego przez chichoczące demony, które potrafią również przybrać bardziej ludzkie oblicze. Obok fizycznego ataku stosują również terror psychiczny, a doprowadzony na skraj załamania nerwowego bohater rzeczywiście może nazwać swój horror wyczerpującym, tak jak stoi w pełnym tytule filmu – The Evil Dead, the Ultimate Experience in Grueling Horror. Ale gruel to również papka, pewnie ta demoniczna, zielono-robaczana. Żarty wydają się tu być ukryte niejako między słowami, nie tak oczywiste, jak w groteskowej kontynuacji, ale każdy kolejny seans przynosi coraz większe pokłady radości.
Być może dlatego pierwsze Martwe zło nazywane jest filmem kultowym. Nie przeraża tak, jak te najlepsze gatunkowe dokonania, nie może się też pochwalić perfekcyjną realizacją oraz wybitnym scenariuszem. Daje natomiast poczucie obcowania z dziełem na swój sposób doskonałym, bo szczerym, odważnym i zrobionym z miłości do filmowej materii. Zakazane w wielu krajach w czasie swojej premiery (w Wielkiej Brytanii trafiło nawet na niesławną listę video nasties), mocno ocenzurowane w innych, nie straciło nic ze swojej energii i bezlitosnej fantazji, pozostając horrorem, który znać trzeba. Tak, część druga jest jeszcze szaleńcza, łagodząca jednak przemoc zdrową dawką czarnego humoru. Pierwowzór natomiast nie bierze żadnych jeńców – zniewala, obrzydza i zachwyca – pozostając koszmarem, do którego wraca się z rozkoszą.
korekta: Kornelia Farynowska