NOC W MUZEUM. Nad wyraz udany w swojej kategorii
Jakiś czas temu opisywałem na łamach tej strony film pt. Bibliotekarz: Tajemnica Włóczni – nieudaną próbę zmierzenia się z konwencją i klasykami kina przygodowego w telewizyjnym wydaniu. Produkcja ta była tak słaba, że gdy jej kiczowatość przyjęło się jako nietypową konwencję, opowiadana historia wydawała się nawet zabawna, zwłaszcza gdy oglądało się to cudo w większym gronie. W tym momencie zdezorientowany czytelnik zaczyna pewnie nabierać podejrzeń, że trafił do złego tekstu, albo że autor pisząc te słowa, był pod wpływem środków wyostrzających recenzenckie poczucie humoru. Uspokajam jednak – to na pewno jest wstęp do recenzji filmu pt. Noc w muzeum. Skąd więc porównanie do zabawnego gniota jakim był Bibliotekarz…? Przede wszystkim stąd, że oba obrazy są do siebie podobne zarówno pod względem konwencji, miejsca akcji, jak i profesji głównego bohatera, ale również dlatego, że Noc w muzeum od pierwszych do ostatnich minut wydawała mi się lepszą o kilka klas wersją przygód dzielnego bibliotekarza. Pewnie to tylko moje fanaberie, lecz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w jakimś stopniu telewizyjny “hicior” zainspirował powstanie tego obrazu. Każdy ma swoje teorie spiskowe. A kończąc wątek podobieństw, warto jeszcze wziąć pod uwagę zamiary familijno-świateczne; Noc w muzeum do takich aspiruje (światowa premiera miała miejsce 26 grudnia), natomiast w Bibliotekarzu… takie niespodziewane drugie dno odkryła polska Telewizja Publiczna, która wyemitowała film w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Prawie robi jednak różnicę.
Podobne wpisy
Odkładając te nikogo nie interesujące rozważania na bok, mogę już na starcie stwierdzić, że – cytując Clarka Griswolda (“Proszę o werble!”) – Noc w muzeum jest obrazem nad wyraz udanym w swojej kategorii wagowej. A przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż będzie to film na miarę przedwczesnego sequela “Bibliotekarza…” (którego drugą część, o intrygującym podtytule “Powrót do Kopalni Króla Salomona”, ukończono w roku ubiegłym). Już choćby ze względu na nieciekawą zapowiedź Bena Stillera w roli muzealnego strażnika, pracującego w miejscu, gdzie wszystkie eksponaty ożywają, można było się spodziewać – a przynajmniej tak było w moim przypadku – faszerowanego mdłą papką świątecznego indyka, obliczonego na łatwy zarobek. Co najwyżej efektownego fajerwerku, który zaraz po osiągnięciu wyznaczonego celu zginie w mrokach nocy. Tym większa to niespodzianka, że kinowy zwiastun praktycznie nijak ma się do samego filmu. To, co tam widzimy jest jakby zajawką obrazu, w którym będziemy mieć Bena S. z lewego profilu, Bena S. z prawego profilu, Bena S. en face itd. Na całe szczęście obawy okazały się bezpodstawne, bo choć aktor jako główna gwiazda paraduje po ekranie niemalże nieustannie, to nie dominuje obrazu swoją prezencją, nie stara się na siłę śmieszyć. Co więcej, Stiller wydaje się tu być bardziej przyciągaczem, magnesem wabiącym publiczność do kina, a wszelkie akcenty komediowe rozłożone zostają na całą obsadę. I to przede wszystkim wykorzystanie potencjału barwnego drugiego planu, na który składają się postacie z przełomu kilku tysięcy lat, dostarcza głównego efektu komediowego. Stiller jak najbardziej dostaje multum okazji do udowodnienia swojego talentu i wszystkie wykorzystuje całkiem nieźle, lecz dodanie jako przeciwwagi specyficznego bohatera zbiorowego, zdejmuje ciężar zabawiania z barków komika i dodaje całości odrobiny luzu. Widz tylko na tym zyskuje.
Wprawdzie początkowe pół godziny, czyli całe zawiązanie akcji, trochę się ciągnie, lecz kiedy wydaje się, że tak juz będzie do końca, dochodzimy do momentu, na który wszyscy czekają – pierwszej nocy w muzeum – momentu, w którym tak naprawdę zaczyna się cała zabawa. Główny bohater spotyka, a raczej nachodzi uzupełniającego płyny (sic!) Tyranozaura Rexa w wersji kościstej, a że nasz bibliotekarz… tfu, ochroniarz przeszkadza nieco w chłeptaniu wody, zwierzak zaczyna go ścigać. Kamera. Akcja. Jedziemy! Chyba nie muszę pisać o oprawie technicznej filmu, bo w hollywoodzkich blockbusterach (myślę, że przy budżecie szacowanym na 120 milionów dolarów można Noc w muzeum za takowy uznać) wszystko z reguły stoi na najwyższym poziomie. I tak też jest tutaj. Za efekty specjalne odpowiedzialny jest Jim Rygiel wraz z ekipą (m.in. trzy filmy o tysiącach walczących o jeden pierścień) i trzeba przyznać, że wszystkie zwierzaczki i woskowe postacie wyglądają świetnie. Za oprawę muzyczną odpowiedzialny jest natomiast Alan Silvestri i chociaż można mu zarzucić lekką wtórność, to jego partytura idealnie komponuje się z obrazem. W tym miejscu wypadałoby przytoczyć kolejne departamenty odpowiedzialne za poszczególne elementy składowe filmu, lecz, proszę mi uwierzyć na słowo, nie ma się absolutnie do czego doczepić. Taki to filmowy produkt. Zbyt duże pieniądze na wpadkę, chociaż przecież wiele podobnych, drogich produkcji poniosło porażki w przeszłości. Wynikało to w większości wypadków z braku odpowiedniej osoby na stanowisku reżysera, co w rezultacie zawalało każdy, nawet perfekcyjny technicznie produkt. I tu znowu miła niespodzianka, bo Shawn Levy po wpadce roku, jaką był remake Różowej Pantery chyba wreszcie znalazł swój temat i pewna ręką poprowadził wydarzenia na ekranie. Jest szybko, jest efektownie i co najważniejsze – jest naprawdę śmiesznie (obawiam się jednak, że ten ostatni aspekt może zostać zabity przez ewentualny polski dubbing). Dodać należy, że jest również moralizatorsko, lecz co zaskakujące, nawet tutaj twórcy nie przeszarżowali. A wypada zaznaczyć, że i dla Stillera, i dla Levy’ego to pierwsze starcie z tak wymagającym gatunkiem – familijnym blockbusterem świątecznym. Presja tym większa, że w tym sezonie świątecznym podobnych tytułów było jak na lekarstwo, a wpadki są przecież wyjątkowo długo pamiętane w “fabryce snów”.
Pomimo tego, udało się stworzyć bardzo dobry sezonowy produkt (po tygodniu wyświetlania budżet już się prawie zwrócił), który powinien być obejrzany przede wszystkim w większym gronie (co wcale nie wyklucza samodzielnego wypadu do kina). Z dosyć schematycznego i, co tu się oszukiwać, nieciekawego scenariusza, udało się twórcom nakręcić obraz poprawiający nastrój i wywołujący szczery uśmiech na twarzy. I chociaż co bardziej wymagającym widzom tegoroczny świąteczny hit zza oceanu pewnie się nie spodoba, to moim skromnym zdaniem wyszła z tego przednia rozrywka. Ale przecież nie mamy tu do czynienia z filmem idealnym – takowe nie istnieją, patrząc obiektywnie – gdzie więc spis wad, pomyłek i wpadek twórców? Czyżby autor tego tekstu przesadził z napojami wyskokowymi wybierając się do kina i dlatego ten film tak wychwala? Odpowiedz brzmi: nie. Ale jako, że autor jest w świąteczno-noworocznym nastroju, to nie za bardzo mu przeszkadzały takie detale jak naiwność scenariusza czy zbyt przesłodzona postać syna głównego bohatera.
Noc w muzeum to świetny świąteczny produkt i czepianie się na siłę mija się z celem. Można mu wiele zarzucić, ale można też po prostu wybrać się do kina i popatrzeć na kochającego ojca starającego się odzyskać zaufanie syna, pośmiać się z potyczek miniaturowych kowboi i rzymskich legionistów, odnaleźć z bohaterem sposób na udobruchanie Atylli Huna, czy też odkryć nieznaną dotąd stronę Theodore’a Roosevelta (a to wszystko bez żadnych sprośności, od lat 12!). I wyjść z kina w pogodnym nastroju. A że obraz napakowany jest masą przystępnie podanych odnośników do historii (nie, nie tylko obu Ameryk), to może zainspiruje jakiegoś malca do chwilowego odstawienia X-Boxa w kąt, na rzecz wypytania tatusia powiedzmy o to, dlaczego ten dziwny pan na koniu krzyczał ciągle “Szarża!”. Z motyką na Słońce? Może i tak, ale spróbować nie zaszkodzi. Ja to zawsze znajdę coś takiego w filmie…
Tekst z archiwum Film.org.pl (03.01.2007)