NIEWIDZIALNY CZŁOWIEK. Negatywna recenzja horroru science fiction
Horror – czy też raczej w tym wypadku: kino grozy – ma przede wszystkim straszyć, oczyszczając nas z lęków. Także tych mniej oczywistych, ukrytych. Często bardziej od fabuły liczy się w nim więc forma i odpowiednie stopniowanie napięcia, a pod względem wiarygodności oraz braku logiki film otrzymuje taryfę ulgową. Trudno zresztą o bardziej schematyczny gatunek, który nawet w swoich wariacjach pozostaje zbiorem pewnych klisz. Ale co innego zabawa konwencją, a co innego jawne traktowanie widza jak idioty. Nie sztuką jest bowiem kogoś przestraszyć. Sztuką jest sprawić, by ów strach był autentyczny, a rzeczona groza miała swoje wiarygodne ujście. Jak na ironię, tej prawdy w najświeższej inkarnacji Niewidzialnego człowieka dosłownie nie widać.
Ostatecznie ten fakt nie zaskakuje, bo choć bardzo chciałem wierzyć w liczne pozytywne recenzje (także na naszych łamach) i ochoczo pognałem do kina u progu pandemii, aby dołożyć cegiełkę do finansowego sukcesu filmu, to jednak zbyt często współczesne amerykańskie horrory okazują się pustymi w środku strachami na wróble. I niestety, ale twór Leigha Whannella można dodać do listy ambitnych niewypałów pokroju Prometeusza, Cichego miejsca oraz To my. Czemu? Przede wszystkim dlatego, że wszystko w tym filmie jest na tak zwane słowo honoru. A to duży problem, który wychodzi ponad zwykłe głupotki charakterystyczne dla tego typu kina – jakich mamy tu w dodatku bez liku, bo scenariusz jest dziurawy jak sto synów kur.
Problem to tym większy, iż, wbrew pozorom, Nie-men mocno stąpa po ziemi, jedynie dotykając sajfajowej otoczki, która ostatecznie… i tak nie ma znaczenia dla przebiegu akcji. Stawia go to od razu w opozycji do ww. tytułów, które, pomimo swoich logicznych słabości (pisząc delikatnie), przynajmniej próbowały mamić widza, budując przed nim odległe, fantastyczne światy lub bawiąc zgrabną satyrą społeczną. Whannell jest natomiast dosłowny aż do przesady, prezentując zamiast umownej wizji formalnie namacalną rzeczywistość. Wypaczoną w dodatku, bo zrobioną według przepisu #metoo. Nie wychodzi to na dobre ani dramaturgii, ani grozie. W tym aspekcie jest to po prostu rzecz niewiarygodna w swoich założeniach, a przez to jakże irytująca.
Uwaga, spoilery!
Podobne wpisy
Reżyser Upgrade – z którego przedostało się tu kilka sekwencji akcji, zupełnie oderwanych stylistyką od reszty filmu – już sam punkt wyjścia przedstawia dość mgliście. Oto jakaś kobieta cichcem ucieka od ukochanego, chociaż nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek jej groziło. W torbie, którą najwyraźniej ukrywała przez dłuższy czas, znajduje się m.in. paszport oraz pliki dolarów – przypuszczalnie nie jej, co można odczytać z dalszego przebiegu intrygi. Ponieważ nasza bohaterka jest zdenerwowana, generuje każdy możliwy hałas, zmuszając pozostawionego w tyle mężczyznę do pogoni. Reaguje on bardzo agresywnie, omal nie krzyżując jej planów. Lecz bez pełnego obrazu sytuacji trudno orzec, na ile jest to zachowanie przesadzone – zwłaszcza że wcześniej kobieta „ratuje” jeszcze potulnego jak baranek psa (bynajmniej nie na baby), a my nawet nie widzimy twarzy i emocji jego właściciela.
Te twórcy w całości przerzucają na lico Elisabeth Moss – jednej z naczelnych reprezentantek współczesnego feminizmu w kinie. To jej musimy wierzyć, chociaż wszelkie informacje na temat wyjścia z toksycznego związku są bardzo zdawkowe, a jej spowiedź przed przyjaciółmi co najmniej problematyczna. Kobieta nie jest w stanie jej nawet skończyć – robią to za nią inni, niejako wciskając odpowiednie słowa w jej usta. A są to przecież osoby jej najbliższe, czyli takie, którym już wcześniej powinna była wysłać odpowiednie sygnały o tym, że coś nie gra. I jakkolwiek na jej ciele brakuje oznak przemocy domowej, to pozostaje ona chodzącym kłębkiem nerwów i nie jest w stanie swobodnie wyjść nawet do skrzynki pocztowej. Dzięki aktorstwu jest to przekonujące, ale też stoi w opozycji do reszty filmowego krajobrazu, a zwłaszcza nakreślonego oczywistościami portretu jej byłego faceta. Apodyktyczny, władczy, niczym przywódca sekty kontrolujący nawet jej myśli (!?). Tylko skoro tak mocno trzymał ją na smyczy, że wcześniej nie potrafiła nikomu pisnąć nawet słowa, jej prosta „wielka ucieczka” wydaje się tym bardziej nierealna – tak z perspektywy fizycznej (pies miał nadajnik, a ona nie?), jak i psychicznej, z której koszmaru przecież najtrudniej się wyrwać, a mimo to poszło jak po maśle już za pierwszym razem…
O tym, że całość szyta jest naprawdę grubymi nićmi propagandy, przekonuje mnie także postać kumpla-gliniarza. Zadbany, wysportowany, z dobrymi manierami, ogładą i ubierający się jak model pan samotnie wychowuje nastoletnią córkę, przy której jakże pięknie ucina wszelkie przekleństwa. Czy jest wdowcem? Gejem? Mutantem wypędzonym na przedmieścia przez złą korporację? I co go właściwie łączy z bohaterką Moss? Tu nic nie zostaje pogłębione, choć powinno. Zamiast tego dostajemy kolorową postać z dykty – jakby żywcem wyjętą z niesławnej reklamy Gillette tylko po to, żeby zamknąć usta walczącym rycerzom różnorodności. I mniej więcej tak samo zbędną. Jako policjant jest zupełnie nieprzydatny, a jego zawód do samego końca pozostaje bez znaczenia. Jako potencjalny obrońca i ktoś, u kogo można by było ulokować nowe uczucia, również. Po co zatem błąka się po kadrach, skoro nie tylko nie potrafi pomóc poszkodowanej, ale też nie ma nawet charakteru, którym mógłby w te kadry wnieść trochę – nomen omen – kolorytu? Podobnie rzecz ma się z najlepszą przyjaciółką, która istnieje tylko po to, żeby przekazywać informacje i posłużyć za ofiarę nagłych zwrotów akcji. Ta bierność, wręcz chłód relacji razi zwłaszcza w obecnych czasach oskarżeń wszelakich i jest niestety charakterystyczna dla całego przebiegu fabuły.